W grudniu minionego roku, po mszach świętych, przed kościołem w Sobiałkowie odbył się Kiermasz Bożonarodzeniowy zorganizowany przez miejscową szkołę podstawową z inicjatywy nauczycielek Angeliki Siecli i Karoliny Radoły. Zgodnie z założeniem akcji, za część uzbieranych pieniędzy kupiono upominki dla najstarszej osoby w gminie, którą jest 97-letni Bonifacy Nagły. Dodatkowo, dzieci wpadły na pomysł, aby przeprowadzić jeszcze rozmowę z seniorem. Z wizytą udała się więc delegacja, w składzie: Marcelina Ściesielska uczennica klasy V, Kacper Jankowiak uczeń klasy VII oraz Piotr Durczewski i Michał Wujczak z klasy VIII wraz z nauczycielką Angeliką Sieclą. Efekty swojej rozmowy z 97-latkiem przekazali do opracowania redakcji. Czego ciekawego się dowiedzieli?
Była dyscyplina i szacunek
Bonifacy Nagły urodził się 9 października 1928 roku w Miejskiej Górce, w domu przy ulicy Wałowej. Jego ojciec pracował w cukrowni – przed wojną dorywczo, a później na stałe. Mama zajmowała się domem. Mieszkała z nimi jeszcze babcia – mama mamy. Rodzeństwa pan Bonifacy nie miał.
Do szkoły podstawowej chodził w Miejskiej Górce, miał takie same przedmioty jak dziś.
- Były to rachunki, polski, geografia, fizyka, historia, wf, plastyka, religia. Pamiętam, że jak wykonałem rysunek Matki Boskiej, to okazał się najładniejszy ze wszystkich – opowiadał 97-latek, który - jak się okazuje - bardzo dobrze pamięta czasy swojego dzieciństwa.
Podkreślał, że za jego czasów nauczyciel był ogromnym autorytetem – budził podziw i szacunek.
- Jak wchodził do klasy, to było słychać muchę, jak leciała. Była dyscyplina i szacunek – zaznaczał przyznając, iż w głowie mu się nie mieści to, jak te relacje wyglądają obecnie i do jakich sytuacji dochodzi w niektórych placówkach.
Pan Bonifacy pamięta też moment pierwszej komunii świętej, do której przystąpił w 1939 roku, a także wybuch II wojny światowej. Miał wtedy 11 lat.
W trakcie II wojny światowej byli bezpieczni
O wojnie od jakiegoś czasu się mówiło, więc jak opowiadał miejskogóreczanin, ta informacja nie była zaskoczeniem, choć budziła strach. - Wtedy nie wiedzieliśmy, co tu się będzie działo, uciekliśmy więc z Miejskiej Górki do Sobiałkowa, do domu rodzinnego ojca. Wzięliśmy babcię i pierzyny na wóz i w drogę. Jak wojsko przeszło, to wróciliśmy z mamą z powrotem do siebie, do Miejskiej Górki, bo nie mieliśmy się czego bać – opowiadał. - Mój tata i inni mężczyźni uciekali jednak na rowerach w stronę Warszawy, ale tata na szczęście szybko do nas wrócił. Niemcy tylko tędy przeszli i niczego nie okradli, miasto też nie było zniszczone – zaznaczał dokładnie opisując jeszcze młodzieży, jak wówczas wyglądało miasto, jakie były okoliczności spalenia lokalnego dworca kolejowego oraz dlaczego niektórych z bogatszych gospodarstw wysiedlano na mniejsze.
W momencie wybuchu wojny pan Bonifacy ukończył cztery lata szkoły podstawowej i przez kolejne lata uczęszczał do niemieckiej szkoły (dziś budynek Warsztatów Terapii Zajęciowej).
- Mówiłem po niemiecku, jak Niemiec, dobrze pisałem i czytałem – podkreślał.
Po zakończeniu edukacji przez jakiś czas pracował w niemieckim gospodarstwie. Jak opisywał, warunki wtedy były trudne, ale najważniejsze było to, że wszyscy byli bezpieczni.
- Liczył się każdy grosz, zapomoga z urzędu pracy wynosiła 32 zł, renta babci 25 zł, pensja w cukrowni 75 zł na miesiąc, dla porównania bułka kosztowała 10 groszy, buty 14 zł, centnar zboża 7 zł, wódka 100 ml – 50 groszy –wyliczał.
Poinformował też, jakie sklepy znajdowały się wtedy przy miejskogóreckim rynku.
- Mięso jedliśmy raz w tygodniu – w czwartek, a tak jadaliśmy polewkę i chleb ze smalcem, na obiad ziemniaki albo zupę ziemniaczaną. Ale hodowaliśmy kury, kozy i króliki. Na szczęście głodni nie byliśmy, choć nie mieliśmy takich rarytasów jak teraz – relacjonował Bonifacy Nagły.
Trzy lata w mundurze
Po wojnie przez kolejne trzy lata uczył się zawodu ślusarza w miejscowej zawodówce. W 1949 został wezwany do wojska, co było wtedy obowiązkowe. Trafił do marynarki wojennej, w której spędził 3 lata. Pracował na jednostce pływającej w Gdańsku.
Gdy zakończył służbę, rozpoczął pracę w rawickim Gazomecie, gdzie spędził 39 lat. Na emeryturę przeszedł 35 lat temu, nie zamierzał jednak odpoczywać. Prawie do 90. roku życia pracował u syna. Najpierw w zakładzie samochodowym, a później wspólnie robili bryczki, płoty, bramy. Przydały się w tym jego umiejętności z Gazometu, gdzie był tokarzem, obsługiwał frezarkę i inne sprzęty.
Żonę poznał na zabawie w sąsiedniej wsi
Swoją żonę, pochodzącą z sąsiedniego Roszkowa, z którą doczekał się dwójki dzieci, pięciorga wnuków i pięciorga prawnuków, poznał – jak to wówczas bywało – na zabawie wiejskiej.
- Pojechaliśmy z kolegą rowerami do Zakrzewa na zabawę. Ona była tam z koleżankami i chłopakami. Pewnie jej się spodobałem, bo wysłała chłopaka po oranżadę, a ja wtedy z nią zatańczyłem, tak się zaczęło. Później spotykaliśmy się, gdy przyjeżdżała do kościoła – wspominał pan Bonifacy.
Zapewniał, że ze swojego życia jest bardzo zadowolony, nic by nie zmienił, a jedyne czego teraz mu potrzeba, to zdrowie. Czuje się dobrze – jak na swój wiek – umysł ma wciąż bystry, świetną pamięć i bardzo dobre rozeznanie we współczesnym świecie.