Gdy wybuchła wojna, Marian Samol miał zaledwie 4 lata. Na ziemi rawickiej działania zaczęły się już o 2.00 w nocy 1 września, kiedy niemieccy dywersanci zajęli majątek Warszewo niedaleko Masłowa. Natomiast regularne oddziały zaatakowały Rawicz o 5.00. Co z tych wydarzeń zapamiętało czteroletnie dziecko?
- Do dziś pamiętam, jak kilka dni przed 1 września przyszedł do taty sołtys - jak się okazało - z wezwaniem do wojska. Jak dostał się na miejsce mobilizacji do Krotoszyna? Nie wiem. Może jakimś samochodem albo... rowerem - wspomina ówczesny mieszkaniec Zielonego Dębu, a dziś Pakosławia. Samol senior wychodząc zostawił synowi pamiątkę - scyzoryk. - Powiedział mi, że jak wróci, to mu go oddam. Tak też na szczęście się stało. Przez całą okupację przechowywałem go jak relikwię w szafie, a kiedy tata wrócił - oddałem mu go - wspomina wzruszony.
Na czas wojny Marian Samol z mamą i siostrą wyprowadzili się do Pomocna.
Tam zamieszkali w domu po ciotce. - Dziadek został w domu na Zielonym Dębie. Uchroniło nas to przed wywózką na roboty, bo jakby za dużo osób było w jednym gospodarstwie, to Niemcy mogliby nas rozdzielić - wyjaśnia. - Na Zielony Dąb wróciliśmy dopiero po wojnie. Choć, mały Marian, mieszkał w Pomocnie, większość czasu w okresie wojny spędzał z dziadkiem pasąc krowy lub pracując w polu. Podczas rozmowy przed oczyma staje mu zdarzenie, które doskonale zapamiętał także ze względu na strach, jakiego wówczas doświadczył. - Przyjechało czterech żołnierzy i zaminowali drewniany most na Zielonym Dębie. Kiedy byłem z dziadkiem na polu, pasąc krowy - nastąpił wybuch. W promieniu 50 metrów leżały drewniane elementy konstrukcji. W okolicznych domach wyleciały z okien wszystkie szyby - wspomina. Dodaje, że w lesie stała figura św. Józefa, którą Niemcy zrzucili z kolumny. - Wtedy wujek - Jasiu Kuźnia, poszedł tam i ją ukrył. Dopiero po wojnie wróciła na swoje miejsce - mówi.
Jak wyglądało życie w czasie okupacji? Jak mówi, toczyło się głównie wokół gospodarstwa.
- Mama z dziadkiem obrabiali gospodarstwo, hodowali króliki. Pamiętam, że tak długo paśli świnię, żeby miała prawie 200 kg, a kiedy zabijali oddawali tylko 100 kg. Resztę mięsa ukrywali, najczęściej w soli lub piasku w kanach od mleka. Kany te zakopywali potem w polu. Jedynie chleba, który piekliśmy w domu, nam nie wydzielano - opowiada. - Do kościoła chodziliśmy na Zieloną Wieś, bo tylko tam był czynny kościół. Do szkoły chodziłem tylko od września 1944 do początku marca 1945, oczywiście nauka odbywała się w języku niemieckim.
U schyłku wojny, jak relacjonuje Marian Samol, do wioski, odnowionym przez Niemców mostem, czołgami wjechali żołnierze radzieccy.
- Zasadzili się na okupanta ukrywając się w jednym z niezamieszkałych domów. Niemcy jednak, zamiast mostem, pojechali... polem - wspomina, dodając, że miał też okazję jechać radzieckim czołgiem. W jakich okolicznościach do tego doszło, już nie pamięta. Wspomina, że w 1945 roku w Osieku - w starym chlewie przy pałacu - na terenie dzisiejszego Domu Pomocy Społecznej, ukrywali się Niemcy. - Ktoś powiadomił o tym wojsko radzieckie. Kiedy Niemcy się zorientowali co im grozi, chcieli uciec przez zamarznięty staw, ale nie udało im się. Zostali zastrzeleni. Mój wujek, który był wówczas w tzw. policji porządkowej, musiał ich pochować - opowiada. Podobnie, jak Niemcy, tak żołnierze radzieccy budzili wśród miejscowej ludności strach. - Wszystkie panny przed nimi chowali. W Domaradzicach w jednym domu, gdzie były cztery dziewczyny, dla ich bezpieczeństwa zrobiono im „łóżko” do góry w stodole. Tak były schowane za słomą, że nikt ich nie widział - wspomina. - Pamiętam taką scenę: Byłem na podwórku z moją ciocią. Przyszedł żołnierz radziecki. Mnie kopnął, a ciocię próbował zaciągnąć do mieszkania, gdzie chciał ją prawdopodobnie zgwałcić. Na szczęście, uratował ją wyższy rangą oficer - dopowiada.
Marian Samol wspomina, że w czasie wojny pobliski kościół w Dubinie zajęli Niemcy na magazyn.
- Kiedy opuścili wioskę, a przyjechali Ruski, kościół otworzyli. Okazało się, że tam w kartonach były zmagazynowane... żarówki. Wtedy prądu nie było w każdym domu i wiele osób nie wiedziało, co to takiego jest, dlatego część z żarówek zniszczono. Natomiast, mój tata był w Niemczech w niewoli, więc widział do czego służy żarówka. To, co nie zostało zniszczone, przydało się w 1960 roku, jak nam założyli prąd - mówi. - W niejednym domu w okolicy zapaliły się wtedy... niemieckie żarówki.
Jeśli w Twojej rodzinie lub wśród przyjaciół i znajomych są świadkowie wojennych zdarzeń i chcieliby nam o tym opowiedzieć, zadzwońcie lub napiszcie - 65/546-52-52 lub redakcja@zycie-rawicza.pl