„Mam 48 lat, jestem w zajebistym wieku, wreszcie wiem, czego chcę”. Długo pani dochodziła do tego przekonania?
Tu nie wiek jest ważny, ale faza życia. My – kobiety, właśnie w wieku 40+ zaczynamy myśleć inaczej, bo wchodzimy w dojrzałość. Przy tym każda z nas jest różna i każda ma inną trajektorię życia, dokonuje własnych wyborów - na bazie tego skąd pochodzi, co osiągnęła, czy jaki ma status. Ale wszystkie w pewnym momencie stajemy i mówimy sobie trochę refleksyjnie: „Ok - przede mną druga część życia i co ja osiągnęłam? Gdzie ja jestem? Co jeszcze chcę osiągnąć?” Jedne mówią, że jest im tak wspaniale, że tylko idą dalej. Inne chcą dokonać zmiany - albo w życiu zawodowym, albo osobistym. Ale są też i takie, które mówią - co będzie, to będzie. Uważam, że „rzeźbić” trzeba po swojemu. Tu najważniejsza jest własna świadomość. I ja takiego bilansu dokonałam - ze względu na życie prywatne, zawodowe, stan zdrowia i doświadczenia, po czym powoli zaczęłam wprowadzać zmiany, które mają spowodować, że druga połowa życia będzie dla mnie spełniona, a ja świadoma swojej wartości i tego, czego chcę - będę szczęśliwa. (...)
Ale często jest tak, że kobiety w dążeniu do samorealizacji są hamowane - np. przez najbliższych.
Dokładnie. Utarło się, że kobiety nie lubią zmian, a ja uważam, że jest wręcz przeciwnie. To mężczyźni nie lubią zmian. Widząc, że kobieta się zmienia, to właśnie oni najczęściej hamują te zmiany, bo czują się w takiej sytuacji zagrożeni. Tym samym, utrudniają kobiecie choćby dalszą naukę, czy spełnienie jakiegoś marzenia – i nie ważne, co to jest – lepienie garnków, zostanie baletnicą, czy malowanie obrazów. W rzeczywistości też tak jest, że pierwszą część życia żyjemy dla rodziny i najbliższych, a dopiero w drugiej robimy coś dla siebie.
To wymaga asertywności i odcięcia się od toksycznych relacji?
Uważam, że powinno się odciąć zarówno od ludzi, jak i relacji, które nas bolą, dołują, powodują, że mamy złe samopoczucie. Te rzeczy niestety wpływają na naszą niską samoocenę. Czasami musimy obudzić się w wieku ponad 40 lat i powiedzieć: „O! To ja już wiem, jaka ja jestem. Wiem dokąd idę i dokąd zmierzam, więc dokonuję zmian”. Zostawiam tylko te dobre relacje, wartościuję je, cenię, hołubię i gloryfikuję, a odcinam się od relacji toksycznych.
Czyli „nie przepływamy morza dla kogoś, kto nie jest w stanie dla nas przeskoczyć kałuży”.
Tak! Kiedy pisze do mnie koleżanka, która dawno się nie odzywała, zapraszając mnie na kawę, to zastanawiam się, dlaczego ona do mnie pisze. Czy ona czegoś ode mnie chce, czy rzeczywiście za mną tęskni. Dlatego dopytuję - czy mogę coś dla niej zrobić lub czy coś się dzieje. Wtedy zazwyczaj okazuje się, że ta kawa to pretekst, żeby coś załatwić. Jeśli mogę pomóc, pomagam, jeśli nie - odmawiam, a z kawy grzecznie rezygnuję, bo szanuję swój czas. (…)
Kiedyś byłam pierwsza, która od razu rzuciłaby wszystko i... rozdałaby kontakty, pomogła, napisała coś za kogoś. Dziś już tego nie robię. Nie rozdaję własnej „energii” za darmo. To bardzo cenna umiejętność, ale ciężko wypracowana. I, przyznam szczerze - bardzo wbrew sobie. I jeszcze jedna ważna uwaga – asertywność jest jak mięsień – całe życie trzeba ją ćwiczyć. Kiedy ktoś nam coś mówi wbrew naszemu zdaniu, trzeba jasno powiedzieć: „Bardzo dziękuje ci za twoje zdanie, ale kompletnie się z nim nie zgadzam”. Niestety nikt nas nie uczy od dzieciństwa spełniania własnych oczekiwań, tylko pragnień... innych osób.
Co spowodowało przemianę u pani?
Urodziłam się z głodem na życie. Kiedyś w tym codziennym pędzie życia i pracy wpadłam na pierogi do znanej wszystkim Danuty Szaflarskiej – swoją droga wspaniałej kobiety. Więc wpadam zadyszana i zagoniona, spiesząca się znowu w jakieś miejsce. I co mi powiedziała spokojnym bardzo tonem pani Danusia? „Paulutku! Czy ty wiesz, że zawsze na końcu jest tylko trumna? I różnica jest taka, że ja do niej idę bardzo powoli, a ty do niej zapier...!”. (śmiech)
I co? Pani Danuta dożyła 102 lat!
I wtedy przyszła refleksja - po co ja tak pędzę? Te szpilki zawsze wożone w samochodzie, by w każdej chwili móc w nie wskoczyć z trampek, codziennie rano szybkie śniadanie, potem praca, po niej szybkie zakupy, ogarnięcie domu, obiadu, dzieci... Nie mam czasu dla siebie, potem jestem zmęczona, potem wymiotuję, mam migrenę, źle się czuję, strzela mi kręgosłup, potem pierwszy niedowład, potem drugi, trzy operacje, problemy neurologiczne i co... zdrowotnie jestem wrakiem! I o to chodzi - by w odpowiednim momencie się „obudzić”. Pracuję od 16. roku życia. Mając ponad 40 lat obejrzałam się za siebie i pomyślałam: „Boże święty - przeżyłam tyle rzeczy, pracowałam w tylu miejscach, poznałam tylu ludzi, że mogłabym tym obdarować 100 innych osób i jeszcze by wystarczyło dla mnie. Tylko pytanie - czy ja jestem z tym szczęśliwa?”
I... zmieniła pani pracę?
Zwolnili mnie. Podejście do dojrzałych kobiet w Nowym Jorku, Berlinie, Mediolanie, Genui jest inne niż w Polsce. Tam się je ceni. Przykład? Media. W takich Stanach Zjednoczonych w mediach pracują sami dojrzali ludzie. W Polsce wręcz przeciwnie. Mój doktorat, nad którym właśnie siedzę to właśnie pokazuje, że w pewnym wieku polskie kobiety wpadają w przezroczystość zawodową i nikt nas nie zauważa. A tak naprawdę, to te kobiety po 40. mają największy potencjał i dopiero teraz państwo i pracodawcy powinni wykorzystywać nasze umiejętności, a niestety – albo tego nie robią, albo robią to nieudolnie.
Wzięła więc pani sprawy w swoje ręce i zaczęła prowadzić szkolenia dla kobiet. O czym one są?
Na szkoleniach opowiadam, jak wygląda życie kobiet. Przez ostatnie 20 lat pracy spotkałam na swojej drodze tyle pań, że teraz mogę kolejnym opowiadać o prawdziwym życiu, mówić żeby spojrzały na siebie przez pryzmat innych. Żeby im uświadomić, co tracą, a co mogą mieć, że mogą też żyć po swojemu, bo przecież nie ma drugiej takiej kobiety. Przecież ja wymiotuję, jak oglądam „Forbes women” (magazyn o kobietach sukcesu - przyp. red.) i widzę tam wszystkie kobiety, które tylko odniosły sukcesy, mają pieniądze i są przepiękne. No przecież to nie jest życie! Przecież matka spodziewająca się dziecka nie zastanawia się tylko nad tym, czy kupić niebieski czy różowy śpioszek. Ona ma poranne torsje, huśtawkę nastrojów, dopadają ją stany psychiczne, na które musi być przygotowana. Pukam się w głowę, kiedy jestem na sali pełnej 1.000 osób i prowadzący szkoleniowiec mówi „wszyscy osiągniecie sukces!”. No przecież to nie jest możliwe!
Dla każdego coś innego jest sukcesem.
Zgadza się. Każda z nas, niezależnie ile ma lat, skąd pochodzi, jaki ma status, gdzie żyje - ma inne pojęcie sukcesu. Dla jednej to będzie wygranie z rakiem, dla innej mastektomia jednej piersi, a nie dwóch, dla kolejnej będzie to dziecko, które wyszło z problemów psychicznych, zerwanie z toksyczną matką, zbudowanie dobrego małżeństwa, a jeszcze dla innej - dobra pozycja w pracy.
Najczęściej pracuje pani z kobietami? Dlaczego?
Lubię pracować z kobietami, bo ja szybko widzę u nich progres. Nieważne, na ile ona przyjdzie szkoleń. Jeśli szybko zacznie myśleć o sobie, to szybciej osiągnie progres. U mężczyzn zanim ja się przebiję przez skorupę - „przecież ja niczego nie potrzebuję, zbudowałem dom, mam syna i świetną pracę” - to niestety trochę trwa. Ale to też oni wynieśli ze swojego dzieciństwa. Kobieta nie wstydzi się powiedzieć, że jest jej źle, że upada. Ona szuka pomocy. Inaczej jest z mężczyznami, o czym świadczą ostatnie badania, które pokazują, że Polska jest w czołówce samobójstw mężczyzn. Dla nich przyznanie się, że czegoś nie potrafią, coś im nie wychodzi jest totalną porażką.
Na spotkanie z panią przychodzą różne kobiety - w każdym wieku, z różnym wykształceniem, pozycją zawodową...
Zarówno moje szkolenia, jak i mentoring są dla wszystkich kobiet, które czują wewnętrzną potrzebę udziału w spotkaniu. Bez względu na wiek, wykształcenie, etap kariery zawodowej, czy doświadczenia życiowe. Zapraszam każdą kobietę i dla każdej znajduję czas po wydarzeniu, aby jeszcze chwilę osobiście porozmawiać, wysłuchać, a nawet przytulić.
Po rozwodzie z Maciejem Kurzajewskim macie nadal – o czym otwarcie pani mówi - przyjacielskie relacje. Nie zawsze tak jest. Wiele małżeństw rozpada się w atmosferze wzajemnych pretensji i publicznego „prania brudów”.
Tu nie ma żadnego sekretu, tylko dojrzałość, odpowiedzialność i logika, która wymaga odpuścić egoizm. Mamy razem dzieci, byliśmy małżeństwem przez 23 lata, mam ogromny szacunek do naszej wspólnej historii. Rodziną będziemy już zawsze, z uwagi na dzieci. Uważam, że miałam fantastyczne małżeństwo, które na końcu się rozjechało, ale to nie znaczy, że nie możemy się dalej przyjaźnić i być świetnymi rodzicami. I właśnie trzeba pomyśleć przez pryzmat dziecka – ono zawsze będzie kochać i matkę, i ojca - niezależnie od tego, jacy oni będą. Trzeba zachować swoją wartość i godność. Ja zawsze mówię, że dzieci nie prosiły się na świat, to my je powołaliśmy i jesteśmy jako dorośli za nich odpowiedzialni. Czyli nie walczę dla siebie, tylko ze sobą i moim egoizmem, by moim dzieciom było lepiej. Oczywiście, że do tanga trzeba dwojga. Często kobietom powtarzam – żyjemy w wolnym kraju, sama sobie męża wybrałaś, to ty zdecydowałaś się z nim mieć dziecko i to też twoja odpowiedzialność, by wypić to mleko, które się zważyło.
A kiedy w rodzinie jest przemoc?
W takich przypadkach trzeba od razu uciekać. Pamiętajmy, że przemoc jest nie tylko fizyczna – może też być werbalna i ekonomiczna. Zawsze podkreślam, że pierwszy raz, kiedy ktoś zastosował wobec nas przemoc, niezależnie jaka ona jest, to zawsze jest wina tej osoby, ale drugi raz - to już jest nasza wina, bo my na to pozwoliliśmy. (...)
Dużo pani mówi o tym, jak ważne jest posiadanie własnego zdania i umiejętność jego artykułowania. Wiele kobiet to pokazało wychodząc na ulice po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie kompromisu aborcyjnego.
Uważam, że nikt nie ma prawa nam mówić, jak myśleć czy funkcjonować. Nie będę oceniać kobiet, które się decydują na aborcję, ani takich, które zechcą urodzić chore dziecko. Każda ma indywidualne życie, sytuację materialną, społeczną, mieszkaniową czy życiową. Tym bardziej państwo nie ma prawa narzucać nam - kobietom, co mamy robić. Uważam, że rząd nakazując nam coś, traktuje nas jak podludzi – jakby kobiety były niemyślące i głupie, że trzeba im mówić, co mają robić. Zabiera nam się nasze prawo do myślenia, decydowania i funkcjonowania. Za chwilę nam odbiorą prawo do edukacji czy demokratycznego wyboru.
Kim jest „Kobieta Petarda”?
Kobieta Petarda jest proaktywna, niezależna, świadoma mocnych i słabych stron. Żyje w zgodzie z własnymi oczekiwaniami i potrzebami. Stale poszerza swoją wiedzę. Dba o samopoczucie psychiczne i fizyczne. Otwarcie mówi o swoich sukcesach. Wybacza sobie błędy, a z porażek wyciąga wnioski na przyszłość. Ma odwagę stawiać granice i komunikować swoje potrzeby. Jaka jest Kobieta Petarda, można też wytyczać z Dekalogu Kobiety Petardy. Stworzyłam go w formie plakatu, na bazie własnych dobrych i złych doświadczeń - jako kobiety, matki, żony, przyjaciółki. Poza tym pracuję z kobietami i piszę o nich doktorat. Znam ich dylematy i radości w życiu zawodowym oraz prywatnym. Chcę, by dekalog dodawał kobietom sił i motywacji do działania, gdy jest im smutno i mają wątpliwości co do swojej wartości, kiedy życie daje im w kość lub stoją na krawędzi, a w sercu mają rozterki i chaos. Każdy z punktów tego dekalogu jest rozwijany i omawiany podczas szkolenia.
Czy po takim szkoleniu utrzymuje pani kontakt z uczestniczkami? Wie pani, jak wykorzystują zdobytą od pani wiedzę?
Oczywiście! Otrzymuję od nich maile i wiadomości. Często też zapisują się na kolejne szkolenie lub mentoring indywidualny. Opowiadają mi wtedy o zmianach w ich życiu, których dokonały od ostatniego spotkania. Czuję wielką odpowiedzialność za uczestników moich szkoleń, wykładów, sesji mentoringowych, obserwujących w mediach społecznościowych. Mam świadomość, że to, co mówię lub publikuję, jest dla nich ważne.
Niedawno założyła pani fundację #lovuje Paulina Smaszcz-Kurzajewska, która ma na celu pomoc kobietom w trudnych życiowych sytuacjach: depresji, chorobie, uzależnieniu.
Nie tylko. Dzięki działaniom mojej fundacji, chcę wesprzeć również ich dzieci. Razem z zespołem jesteśmy na etapie tworzenia działań, projektów, strategii komunikacji. To kolejna aktywność, której z przyjemnością i ekscytacją się oddaję.
Jak Paulina Smaszcz znajduje chwilę dla siebie?
To żadna magia. Żaden Harry Potter ze mną też nie mieszka. Ja lubię być sama ze sobą. Mam tonę swoich książek. W regeneracji pomaga mi muzyka i aktywność fizyczna. Czasami jest to też sen. Po prostu, daję sobie czas na to, co lubię. Wtedy mi nie przeszkadza, że może być brudno, że okna nie świecą blaskiem, że dywan nieodkurzony. Świat się z tego powodu nie skończy. Ale za to po takim dniu regeneracji, jestem jak nowo narodzona. Bez sensu same zarzucamy sobie kajdany i zamykamy się w klatce.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.