Helena Gładczak z Jutrosina w przyszłym roku obchodzić będzie 90. urodziny. Choć jest osobą samotną i nie miała łatwego życia, nie narzeka i cieszy się z tego, co ma.
Urodziła się na Kresach, niedaleko Stanisławowa na Ukrainie. Jej rodzinna wioska nazywała się Kozara. - Moje dzieciństwo było bardzo szczęśliwe. Tata i brat zajmowali się gospodarstwem, a mama dbała o dom - zaznacza. Do dziś dokładnie pamięta dania przygotowane przez mamę i wszystkie obyczaje panujące w rodzinnym domu. - W święta Bożego Narodzenia najważniejsza była kutia. Najpierw na 24 godziny moczono ziarna pszenicy, a potem w stępach oddzielano ziarno od skórki. Później mama gotowała tę pszenicę, dodawała mak z cukrem i inne rzeczy. W Wigilię miska z kutią cały dzień stała na stole i każdy, kto przychodził z życzeniami musiał się najpierw nią poczęstować - wspomina Helena Gładczak. - Pamiętam, że w święta zawsze przychodzili kolędnicy. Ja jako młoda dziewczyna zawsze się ich bałam, bo byłam trochę strachliwa.
Pani Helena mieszkała w Kozarze do momentu, gdy w trakcie II wojny światowej Niemcy zajęli te tereny. - Miałam 17 lat, gdy musiałam wyjechać, bo Niemcy zabierali wszystkich młodych do roboty. Płakałam, ale mama mówiła, że to szybko minie i znów przyjadę do domu - opowiada jutrosinianka. Trafiła wówczas do niemieckiego gospodarstwa niedaleko Słupska. - Musiałam wykonywać wszystkie prace, np. dojenie krów, czego nie umiałam, ale trzeba było się nauczyć. Na szczęście ci gospodarze dobrze nas traktowali - zaznacza. Gdy wojna się skończyła, nie wróciła już do Kozary. - Moja mama zmarła. Brat zginął w Rosji, a z ojcem nie wiadomo co się stało. Nie miałam już dokąd wracać, gdzie się podziać. Nie miałam nikogo - wspomina nie ukrywając wzruszenia. Koleżanka pochodząca z Kołomyi, z którą Helena Gładczak pracowała zaproponowała jej, żeby pojechała z nią - do jej rodziców, których wysiedlono na tereny ówczesnego województwa tarnowskiego, a później na gospodarstwo poniemieckie do Śląskowa. Zgodziła się i tak znalazła się w gminie Jutrosin. By trochę zarobić, procowała jako służąca, choć tych czasów nie wspomina dobrze. - To był bardzo gorzki chleb. Nie szanowano mnie jak innych, lecz jak ostatni gatunek człowieka - opowiada. - Pracowałam tam, gdzie mnie potrzebowano. Pieniądze dawałam rodzinie, u której mieszkałam.
Gdy pracowała u jednej z rodzin w Jutrosinie, poznała Czesława Gładczaka, swojego przyszłego męża. - Spodobałam mu się i się ze mną ożenił, mimo że byłam służącą pochodzącą ze Wschodu - podkreśla. Po ślubie zamieszkali w jego rodzinnym domu i pracowali w gospodarstwie rolnym. Jak opowiada jutrosinianka, byli razem szczęśliwi, choć nie mieli dzieci. - Nie mogłam ich mieć, tak samo jak moje koleżanki, które ze mną pracowały w Niemczech - wyjaśnia ze smutkiem. Nie było im jednak pisane długie życie. Mąż pani Heleny zachorował na gruźlicę i 5 lat po ślubie umarł. Helena Gładczak drugi raz za mąż nie wyszła, choć przyznaje, że nie miałaby z tym problemu, bo była bardzo ładną dziewczyną. - Cały czas kochałam mojego Czesia - mówi.
Choć została sama, starała się nie narzekać. Ciągle obracała się wśród ludzi. Gotowała na wielu weselach, komuniach i uroczystościach, wyszywała piękne obrusy, uprawiała ogród, przez kilkadziesiąt lat należała do zespołu „Orlanie”. - To był piękny czas, bo zawsze lubiłam śpiewać. Bardzo mnie to uszczęśliwiało. Niestety, teraz już nie mogę, bo choruję na tarczycę - tłumaczy Helena Gładczak. Przyznaje, że wiele lat życia w samotności, to nie był łatwy czas i nie raz płakała z tego powodu, ale starała się zawsze znaleźć coś pozytywnego. O to, by miała wszystko, co potrzebuje dbają też najbliżsi sąsiedzi. Pomagają w domu, zapraszają na święta. - Pani Helenka to dusza człowiek. Lubi wszystkich ludzi, wszystkie zwierzęta. Nigdy się nie gniewa. Zawsze porozmawia. Każdy chciałby się zestarzeć tak, jak ona - mówi sąsiadka Alina Bątkiewicz. - Choć ja nic wielkiego nie zrobiłam, bardzo mnie cieszy to, że teraz ludzie mnie szanują, witają się ze mną na ulicy, pytają o zdrowie - mówi Helena Gładczak. - To dla mnie ważne, że mnie ludzie nie zapominają.