Bogdana Niemierko była znanym psychologiem. Przez ponad 30 lat pracowała w zakładzie karnym. Przez 25 lat kierowała oddziałem leczniczo-wychowawczym dla skazanych z anomaliami psychicznymi. Była psychologiem morderców i narkomanów. 15 godzin spędziła w celi jako zakładniczka. 6 lat pełniła funkcję zastępcy naczelnika więzienia. Na emeryturze realizowała swoje pasje.
Od samego początku współtworzyła Rawicki Uniwersytet Trzeciego Wieku.
W 2016 roku na stanowisku prezesa RUTW zastąpiła Wincentego Figielka. Funkcję prezesa uniwersytetu pełniła do 2019 roku. Przez wiele lat wykorzystując swoje bogate doświadczenie zawodowe prowadziła cieszącą się dużym zainteresowaniem sekcję zdrowia psychicznego.
Bogdana Niemierko było osobą zawsze elegancką, uśmiechnietą, życzliwą. Kochała swoje wnuki i podróże. Była w kilkudziesięciu krajach. Lubiła być aktywna.
- Nie chcę na starość „gonić w piętkę”. Chcę udowodnić, że jesień życia może być aktywna i ciekawa - powtarzała.
W ciągu ostatniego 1,5 roku pogorszył się stan jej zdrowia. Zmarła wczoraj wieczorem. Miała 78 lat. Pogrzeb odbędzie się w sobotę, 23 października o godzinie 13.00 na rawickim cmentarzu parafialnym.
O SWOJEJ CIEKAWEJ I TRUDNEJ PRACY ZAWODOWEJ BOGADANA NIEMIERKO KILKA LAT TEMU OPOWIEDZIAŁA W ROZMOWIE DLA "ŻYCIA RAWICZA"
Pani praca zawodowa musiała być bardzo ciekawa.
Pracowałam z Zakładzie Karnym w latach od 1966 do 1997 i to był okres, kiedy się o pracownikach więzienia niewiele mówiło. I przez całe życie, jak się mnie ktoś pytał, jaki jest mój zawód, to odpowiadałam krótko: psycholog. Nigdy nie wymieniałam instytucji, w której pracuję. Unikałam w ten sposób odpowiedzi na dodatkowe pytania. A powiem szczerze, że utknęłam tam, bo to był okres, kiedy studentom przyznawano tzw. stypendia fundowane. Miałam je przez czwarty i piąty rok studiów i od razu było ze wskazaniem do pracy w Rawiczu. Po wakacjach, po zakończeniu studiów, we wrześniu 1966 roku przyszłam tutaj do pracy. Miałam 23 lata. I tak zostałam do emerytury.
Nie bała się pani jako młoda dziewczyna wejść w takie specyficzne środowisko?
Na początku były pewne obawy. Osoby już tam pracujące, mówiły mi, że mogę zostać wciągnięta w relacje, jakie normalnie zachodzą między kobietą a mężczyzną. Opowiadali, że będą do mnie listy pisać, wierszyki układać, zaczepiać i adorować. Jest to jednak bardzo indywidualna sprawa. Trzeba mieć bardzo poukładane swoje życie, żeby się czymś takim nie przejmować. Wiem, że przychodziły do ZK młode dziewczyny po studiach i wchodziły w relacje z więźniami. Uważam, że jest to absolutnie złe i niedopuszczalne. Wtedy, kiedy ma się swoje życie, kiedy jest się żoną, matką i w takiej instytucji nie oczekuje się takich relacji, nie prowokuje, nie czyni okazji, to można zrobić wiele dobrego.
Jak więźniowie panią traktowali?
Z doświadczenia mogę powiedzieć, że obecność kobiety w zakładzie karnym, w takich trochę ekstremalnych warunkach, jeżeli te relacje są poprawne, łagodzi obyczaje. Oni się liczyli z tym, że kobieta będzie w ich sprawie decydować, że ma coś do powiedzenia. A nawet w najbardziej zdemoralizowanym środowisku więziennym jest dosyć wyidealizowany obraz matki. Matkobójcy, podobnie jak dzieciobójcy, są najgorszą kategorią więźniów, ale już ci, którzy zabili w obronie matki, są na piedestale. I naprawdę osadzeni w stosunku do lekarek, pielęgniarek, psycholożek, zachowywali się poprawnie. Skazani mają co prawda bardzo wulgarny język, ale on najbardziej funkcjonuje, jak są anonimowi, gdy krzyczą z okna lub na spacerniaku. Inaczej jest w rozmowie w cztery oczy, a tylko takie odbywałam z więźniami jako psycholog.
Najtrudniejsze było wówczas dla mnie zatwierdzanie, bądź konsultowanie lub wpisywanie uwag psychologicznych w dokumentacji związanej z zabezpieczaniem więźniów - często agresywnych, pobudzonych, doprowadzonych w delirce. Dla kobiety było to obrzydliwe i szokujące. Obowiązkiem psychologa było jednak zobaczyć wszystko na własne oczy. Było też dużo pozytywnych chwil - osadzeni dziękowali, mówili, że są zadowoleni, że pomogłam, poradziłam. Rodziny rozmawiały ze mną podczas wizyt. Na rozmowy przychodziły matki, żony, siostry. Nawet po wyjściu na wolność niektórzy informowali mnie, co się z nimi dzieje. W podziękowaniu na terapii wytwarzali dla mnie jakieś drobiazgi z okazji Dnia Kobiet, świąt. Jak umieli, tak starali się okazać wdzięczność.
Miała pani jednak nieprzyjemną sytuację, która mogła się źle skończyć.
Na początku swojej pracy zostałam wzięta jako zakładniczka przez ludzi, którzy walczyli z wymiarem sprawiedliwości o zmianę wyroku. To było 11 czerwca 1970 roku. Wszystko dobrze się skończyło. Nie odniosłam żadnych obrażeń. Było to dla mnie jednak spore przeżycie, bo wtedy miałam kilkumiesięczne dziecko. Dopiero znacznie później dowiedziałam się, że były różne warianty rozwiązania tej sytuacji, niekoniecznie pokojowe.
Jak doszło do tego zdarzenia?
Zostałam zaalarmowana przez oddziałowego, że coś dzieje się z jednym osadzonym. On coś zasymulował wtedy. Miał wyjść na zajęcia i konsultacje. Nie chciał wstać z łóżka i jęczał. Powiedział, że będzie rozmawiał tylko z panią psycholog. Okazało się, że to jest pułapka. Szykowali barykadę, bo chodziło o rewizję nadzwyczajną wyroku. Sprawca tej całej sytuacji miał bowiem duży wyrok za zamordowanie własnego ojca. Chodziło o to, że ojciec był alkoholikiem i on chciał zmianę kwalifikacji na nieumyślne spowodowanie śmierci w bójce, a nie zamiar zabicia ojca. I tak to później zostało zinterpretowane.
Ale nie on sam zorganizował barykadę?
Nie. Był jeszcze jego kolega z celi. Dzięki temu, że drzwi celi otwierają się do środka, od razu po ich otwarciu przekręcany jest zamek. Dlatego mimo że drzwi zabarykadowali, pozostała szpara przez którą kontaktowali się z ludźmi na zewnątrz.
Jak długo to trwało?
Siedziałam tam 15 godzin. Jak z nimi rozmawiałam, to wyszło, że mają niegłupi plan. Żeby poruszyć te wszystkie instytucje, sąd najwyższy i doprowadzić do rewizji, do której był władny minister sprawiedliwości, to uważali, że zakładnikiem musi być osoba ważna. Miał to być zastępca naczelnika, ale był to młody mężczyzna. Odrzucili go, bo bali się, że będzie się bronił i atakował. Uznali, że lepszym zakładnikiem będzie kobieta - lekarz, albo psycholog. Ja byłam bardziej pod ręką dla nich. Poza tym doskonale znałam tę całą historię i okoliczności, w których doszło do zabójstwa i on chyba liczył na pewien mój kredyt zaufania.
Co pani czuła siedząc z nimi w celi?
Znałam ich obydwu i byłam z nimi w dobrych relacjach. Oni też dobrze mnie traktowali. Przez wizjer pokazywali noże, puszki z rozpuszczalnikiem, byli agresywni. Do mnie zwracali się grzecznie. Poczęstowali kanapkami, pozwolili korzystać z toalety. Gdy dowiedzieli się, że mam maleńkie dziecko, uznali, że to ważne. Pozwolili przez szparę w drzwiach przekazać klucze od mieszkania dla opiekunki i list z dyspozycjami na kolejny dzień. Wcześniej jednak przeczytali, jakie informacje zawiera. Zrobiło się gorzej, gdy drugi ze sprawy się załamał i zaczęli się przepychać między sobą. Wystąpiłam wtedy w roli terapeutki.
Rodzina na pewno bardzo się bała.
Niedawno dowiedziałam się, że bała się nie tylko rodzina. Zastępcą dyrektora był wtedy Krystian Bedyński - mój kolega ze studiów, bo w latach 60. do ZK przyszło wielu absolwentów poznańskich uczelni. Kumplowaliśmy się, wspieraliśmy. On znał moich rodziców. I on podobno wtedy powiedział, że zrobi wszystko, żeby mnie stamtąd wyciągnąć, bo nie chciałby iść z moim ojcem w kondukcie pogrzebowym. To właśnie Krystian organizował całą akcję, bo główny szef był wtedy na urlopie.
Ostatecznie nic się pani nie stało?
Nie. Ja nie uznałam nawet, że oni zrobili jakąś szokującą rzecz bez sensu. Byli strasznie zdesperowani. Myśleli, że cel uświęca środki, choć dostali drugi wyrok za pozbawienie wolności funkcjonariusza. Ale ten zasadniczy został jednak zmieniony.
Wie pani co się później działo z osadzonym, który żądał zmiany wyroku?
Nie. Musiał wyjść na wolność w 1985 roku. Po rewizji obydwa wyroki zamknęły się w 15 latach, ale po tamtym wydarzeniu on został natychmiast wywieziony z Rawicza.
To wtedy była głośna sprawa. Minister Stanisław Walczak z adwokatem osadzonego przylecieli tu helikopterem. Jednostka wojskowa załatwiała dla nich jakieś lądowisko. Podobno jednego z nich wywoływano z teatru, czy opery. Miałam ogromne szczęście, że wtedy za komuny na stanowisku ministra był intelektualista, człowiek wykształcony, z humanitarnym podejściem do sprawy. Jakieś 20 lat temu spotkałam się z nim. Powiedział mi wtedy, że ta decyzja o wyjeździe do Rawicza oparła się wówczas o Komitet Centralny. Nie mógł sam zdecydować, czy jechać na ratunek jakiejś psycholog.
To było jedyne takie przykre doświadczenie w trakcie pracy w ZK?
Tego rodzaju na szczęście tak. Był jeszcze okres w latach 70., kiedy w wielu więzieniach miały miejsce fale samouszkodzeń. Tak samo w Rawiczu. Na ten temat często się wypowiadałam, uchodziłam za specjalistę, bo moja praca magisterska dotyczyła autoagresji więźniów. Więziennictwo długo z tym walczyło. Osadzeni w ten sposób sprawiali, że coś działo się w ich życiu, byli gdzieś przewożeni. To było rujnowanie czegoś dobrego, co już zostało zrobione przez pracę z nimi. Łykali kawałki metalu, jakieś kotwice, zasypywali oczy kopiowymi ołówkami, cięli się, wbijali w siebie ostre rzeczy. Wystarczyła im agrafka czy spinacz, żeby się okaleczyć.
Jednak mimo to, nie zmieniła pani pracy.
Muszę powiedzieć, że lubiłam swoją pracę. Chyba dobrze wypełniałam obowiązki, bo w wieku około 30 lat zostałam kierownikiem oddziału leczniczo-wychowawczego.
A później zastępcą naczelnika...
Tak. Jak nastąpił przewrót w 1989 roku, to w więzieniu poluzowano trochę warunki odbywania kary. Najbardziej w sensie takiej kultury dnia codziennego - pojawiły się środki kosmetyczne, pozwolono na posiadanie radio i tv. Oni się poczuli ważni, więc zaczął się okres buntów i niepokoju. I wtedy właśnie w Warszawie wpadli na pomysł, że może by kobieta została zastępcą dyrektora... A już wcześniej, gdy były takie rozmowy, broniłam się przed tym. Nie widziałam się w tej roli. Nie byłam pewna, czy da mi się pogodzić działalność terapeutyczną z dyscyplinarną. Później okazało się jednak, że nie był to trudny próg do przeskoczenia.
Dała pani radę.
To był bardzo trudny kawałek chleba. Najbardziej negatywne odczucia miałam, gdy musiałam przeprowadzać kontrole o różnej porze dnia i nocy. To były takie mało sympatyczne rzeczy.
Wiele godzin za murami, w otoczeniu skazanych, morderców, gwałcicieli. Umiała pani o tym nie myśleć wracając do domu?
Przesadne angażowanie się w sprawy było bardzo niedobre, nawet jak coś było bardzo poruszające. Szczególnie trudno było zostawić pewne sprawy „za bramą”, gdy pod koniec lat 80. zaczęto do Rawicza przywozić narkomanów. Wśród nich było dużo młodych, fajnych ludzi z dobrych rodzin, którzy wpadali w konflikt z prawem z powodu uzależnienia lub młodzieńczej głupoty. Byli bezradni życiowo i negatywnie nastawieni do terapii. Trudno było ich wyciągnąć w ogóle z łóżka. I to było straszne, że oni muszą się znaleźć w tym środowisku. W tym okresie jednak przez kilka lat wykładałam jednocześnie w liceum medycznym i żartowałam, że mi to pozwala wrócić do równowagi, bo idę uczyć 30 ładnych uśmiechniętych dziewczyn, co było kontrastem do tych zbójów. Jakiś czas miałam też kilka godzin w poradni dziecięcej dzisiejszego RAWMED-u. To też była pewna odskocznia. Jak urodziłam drugie dziecko, zrezygnowałam z tej dodatkowej pracy.
Poza tym wtedy także dużo szyłam. Moja córka mówiła, że jestem najlepszą krawcową wśród psychologów. Szyłam wszystko, stroiłam siebie i córkę. Sprawiało mi to przyjemność, uspokajało. To było ważne, że wymagany efekt miałam od razu przed sobą, a efekty w pracy psychologicznej były mało namacalne.
Czy decydując się na emeryturę, miała już pani plan na dalsze życie?
Muszę powiedzieć, że był taki moment, że zastanawiałam się, czy to już. Odchodzili z ZK jednak moi najbliżsi współpracownicy i stwierdziłam, że nawet przy kawie nie ma z kim pogadać. Poza tym moje drugie dziecko skończyło wówczas studia, urodziła mi się pierwsza wnuczka. Te argumenty zaważyły. Poza tym odejście ze służby po 30 latach pracy jest korzystne finansowo.
Czyli przez pierwsze lata emerytury zajmowała się pani wnuczkami?
Tak, po kolei wszystkimi, a mam ich cztery. Choć mieszkają w Poznaniu i Warszawie, to poświęcałam im dużo czasu i nadal to robię.
Jak wnuczki podrosły, przyszedł czas na podróże.
Podróżowaliśmy od zawsze. Już w 1978 roku, czyli w głębokiej komunie uzyskaliśmy zgodę na wyjazd do Włoch, dlatego, że mój teść zginął w kampanii włoskiej. Napisaliśmy do odpowiednich instytucji, że chcemy odwiedzić grób ojca. To było dla nas takie otwarcie na świat. Od tego czasu jeździliśmy nieustannie. Póki żył mąż - własnym samochodem. Ja byłam pilotem, a on kierowcą. Teraz, gdy zostałam sama, to korzystam z biur podróży. I czasami teraz myślę o sobie, czy jestem bardziej psychologiem, czy podróżnikiem. Ciągle mnie gdzieś nosi. Sprawia mi to ogromną przyjemność.
Zupełnie sama?
Nie. Mam przyjaciółkę, która od lat towarzyszy mi w tych dalekich wyprawach. I jak tylko finanse mi na to pozwalają, to staram się w danym roku zaliczyć dwie podróże. Jedną z wnuczkami, drugą z przyjaciółką. W tym roku niestety ze względu na kosztowny wyjazd na Kubę,wnuczki są poszkodowane. Byłam z nimi w Turcji, Francji, Chorwacji, Grecji. Ostatnio one zajęły się w ogóle wyliczaniem, krajów, w których babcia już była.
To gdzie pani jeszcze nie było?
Ciągnie mnie ta druga półkula, dlatego wybrałam teraz Kubę. W Azji mam już dużo zwiedzone, dlatego ona już mnie tak nie kusi. Europę zwiedziłam w całości, została mi tylko Albania. Marzy mi się Japonia, ale jest strasznie droga. Każda podróż jest inna, bo każdy kraj jest inny. Na pewno przewagę ma podróż, którą się samemu obmyśli, a nie ta według schematu biura podróży.
Czyli takie opracowane samodzielnie podróże też pani zaliczyła?
Tak, gdy jeździliśmy z rodziną, to zawsze według swojego pomysłu. Tak samo zwiedziłam Australię. Moja córka mieszkała tam przez 3 lata. Gdy do niej pojechałam, to zorganizowałyśmy sobie trwająca 1,5 miesiąca podróż przez Australię. To było niesamowite przeżycie. W pewnym wieku jednak schemat biur staje się konieczny. Teraz bałabym się improwizować. Zawsze się jednak przygotowuję. Czytam przewodniki, różne książki.
Jest jeszcze uniwersytet trzeciego wieku.
Zawsze lubiłam trocę wysiłku intelektualnego. Lubię stale coś czytać, przygotowywać, nad czymś myśleć. Prowadząc od 6 lat sekcję zdrowia psychicznego, mam wrażenie, że robię coś sensownego, że mogę coś przekazać, podzielić się wiedzą. Nie chcę na starość „gonić w piętkę”. Chcę udowodnić, że jesień życia może być aktywna i ciekawa.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.