reklama
reklama

Bojanowianie biegali po toskańskich wzgórzach

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

Bojanowianie biegali po toskańskich wzgórzach - Zdjęcie główne
Zobacz
galerię
19
zdjęć

reklama
Udostępnij na:
Facebook
Wiadomości Ciągle stawiają sobie nowe wyzwania i sprawdzają swoje możliwości. Trasy liczące kilkadziesiąt kilometrów to dla nich codzienność. „Setka” także nie stanowi większego problemu. W końcu postanowili więc pokonać 160 km - i to nie byle gdzie, bo w malowniczej Toskanii. Jak im poszło?
reklama

Mateusz Poprawski jest pracownikiem bojanowskiego urzędu miejskiego, Roman Waściński emerytowanym policjantem, a jego żona Edyta jest w trakcie zmiany pracy. Łączy ich nie tylko miejsce zamieszkania, ale także wspólna pasja, którą jest bieganie.

- To daje takie emocje, jakich nie da się czuć w żaden inny sposób i chce się tylko coraz więcej i więcej. Można dobrze poznać siebie, sprawdzić swoje możliwości fizyczne i psychiczne - tłumaczy Edyta Waścińska.

Od lat regularnie przemierzają okolice Bojanowa, a także uczestniczą w wielu imprezach w całym kraju. Ciągle mając pewien niedosyt, postanowili, że chcieliby pobiec więcej niż 100 km. Zaczęli więc poszukiwać odpowiedniego wydarzenia.

- Chcieliśmy przeskoczyć kolejną granicę, ale bieg musiał spełniać pewne warunki - zastrzega Roman Waściński. Co było dla nich takie ważne? Chodziło o to, by bieg był w miarę łatwy technicznie, czyli trasa nie mogła się składać z kamieni, korzeni i tego rodzaju elementów, które szczególnie nocą bywają niebezpieczne. Nie miało też być za dużo przewyższeń i nie bez znaczenia była temperatura - nie za gorąco i nie za zimno. - Szukaliśmy złotego środka, optymalnych warunków - dodaje Mateusz.

Początkowo pojawił się pomysł, by wziąć udział w podobnym wydarzeniu w Wielkiej Brytanii lub w Belgii, ale podczas jednej z rozmów padła propozycja Tuscany Crossing we Włoszech, gdzie wzniesienia nie są aż tak duże, by sobie nie dać rady.

- Tak przynajmniej nam się wydawało, poza tym okolica biegu zapowiadała się bardzo malowniczo - relacjonują.

Malownicza trasa przez włoskie miasteczka

Gdy zapadła decyzja, zaczęło się planowanie i trenowanie. Bojanowianie przygotowywali się do dystansu, pokonując niezliczone ilości kilometrów po gminie. Nie pierwszy raz mieli startować w górzystych warunkach, bo biegali już chociażby w Lądku Zdroju, uznali więc, że nawet z 5000 m przewyższenia powinni dać sobie radę.

Wyruszyli tak, by kilka dni wcześniej być na miejscu i jeszcze odpocząć po długiej podróży. 10. edycja Tuscany Crossing odbywała się w dniach 21 - 22 kwietnia na trzech dystansach biegowych: 160-, 100- i 54 km oraz dwóch dla nordic walking. Start i metę wytyczono w toskańskim Castiglione d'Orcia - na wzgórzu, a trasa wiodła przez małe włoskie miasteczka. Bojanowianie na starcie 160-kilometrowego biegu stanęli wraz z około 70 innymi biegaczami z różnych krajów: m.in. z Indii, Izraela, czy Kanady. Wiedzieli, że na dotarcie do mety mają maksymalnie 32 godziny, może być około 5200 m w górę, na trasie będzie 14 bufetów i dwa „przepaki”. Dodatkowo, miłym zaskoczeniem był bardzo bogaty pakiet startowy zawierający koszulkę, buff, wino, torbę, makaron oraz lokalne kiełbasy.

Jak relacjonują Edyta, Roman i Mateusz, nastawienie było bardzo pozytywne, czuli się świetnie i nie mogli się doczekać aż ruszą - tym bardziej, że cała trasa zapowiadała się przepięknie i tak faktycznie było. Widoki wraz z kolejnymi kilometrami nie pozwoliły im się nudzić. Na trasie spotkała ich także miła niespodzianka - bo dopingowali ich Polacy, którzy zauważyli flagę na koszulkach oraz plecaku Edyty i Romana Waścińskich. Zapowiadała się więc fantastyczna przygoda.

„Nasze mięśnie przestały istnieć”

Bojanowianie nie zakładali, że będą walczyć o jak najlepszy wynik, ale chcieli ze spokojem zmieścić się w limicie czasowym. Od początku było też wiadomo, że Waścińscy biegną - jak zwykle razem (nie bez powodu ich biegowa nazwa to „Pędzi Para”), a Mateusz w swoim tempie.

- Nie chcieliśmy się z nikim ścigać, w takim biegu człowiek musi walczyć sam ze sobą, a nie z przeciwnikiem - mówi Roman.

Niestety, cała trójka trasy nie ukończyła. Powód? Bardzo strome zbiegi i podbiegi.

- Nasze mięśnie czworogłowe nie były dostosowane do takich warunków. Dzisiaj bym ten bieg pokonał inaczej i ukończył go, choć nigdy niczego nie można być pewnym. Zmieniłbym jednak strategię i nie zbiegałbym wszędzie w dół. Odciążyłbym mięśnie - opisuje Roman, a Edyta żartuje, że faktycznie trzeba było wbiegać i schodzić, a nie na odwrót.

Jak daleko udało im się dotrzeć? 

- Na samym początku ustaliliśmy, że nie dzwonimy do siebie, nie naradzamy się, dajemy z siebie wszystko, ale jak w pewnym momencie odezwał się Mateusz to już wiedziałem, że jest źle. Nie byłem jednak zdziwiony, bo my z Edytą myśleliśmy dokładnie to samo. Ustaliliśmy wspólnie, że jeszcze trochę się „kulamy”, by nie kończyć biegu w nocy, ale raczej zmierzamy ku końcowi - relacjonują.

Biegli do 7.00 rano - na tyle, na ile „pozwoliły” im mięśnie, które dawały o sobie znać nawet na płaskim terenie.

Ostatecznie Edyta i Roman zeszli z trasy na 82. kilometrze.

- W miasteczku Pienza nie było sensu już walczyć, bo nie było na czym - podkreśla Edyta.

Mateusz odpuścił na 102. kilometrze. On z kolei, już na 60 km miał wątpliwości, czy ruszać dalej, bo miał spory problem ze stopami.

- Pierwszy raz - po przejściu przez wodę - w ogóle nie schły mi buty i było to bardzo niekomfortowe, skóra zaczęła mi schodzić, przez chwilę biegłem nawet boso - w samych skarpetkach. Buty miałem przygotowane do zmiany na 113 km, ale już nie dotarłem. Nie wiadomo jednak, czy coś by to zmieniło - opisuje Mateusz, który wcześniej biegał w naprawdę ekstremalnych warunkach, również po wodzie, czy błocie.

- Czasami trzeba odpuścić, by nie zrobić sobie większej krzywdy, choć jest to bardzo trudna decyzja - przyznaje.

„Pędzi Para” pierwszy raz musiała odpuścić i zejść z trasy wcześniej niż na mecie, a dla Mateusza była to druga tego typu sytuacja, bo także na „Biegu Rzeźnika” nie dał rady biec dalej - zatruł się wodą.

- Na początku zastanowiło mnie, dlaczego tak mało osób ostatecznie kończy ten bieg. Teraz już wiem. Osoby takie jak my, które pierwszy raz biorą udział w tym wydarzeniu, nie biegają tam treningowo i następuje zdziwienie, że te przewyższenia powodują takie problemy - dopowiada Roman Waściński.

Czy tylko słodkie daje moc?

Wysokość terenu nie była jedynym czynnikiem, który miał wpływ na nieplanowe zakończenie biegu. Dziś bojanowianie wiedzą już, że potrzebny byłby support, bo mimo że na całej trasie nie brakowało punktów żywnościowych, to było to jednak zupełnie inne jedzenie niż się spodziewali.

- Zdecydowana większość była na słodko, zdarzył się suchy chleb polany oliwą, jakąś zupa nie wiadomo z czego, wyglądająca jak woda po ryżu oraz zimny makaron, a pierwszy owoc pojawił się na 74 km. Za to nie brakowało piwa, bardzo słodkiej herbaty i słodkości, które były piękne i było ich bardzo dużo, ale brakowało treściwego jedzenia dodającego energii. Oczekiwaliśmy chociażby owoców, ale u nich najwidoczniej to słodycz daje moc. Starali się jak mogli, ale my jednak jesteśmy przyzwyczajeni do innych standardów - wyliczają biegacze, którzy po uczestnictwie w wielu polskich imprezach są „nauczeni” owoców, kawałków warzyw, kanapek z wędliną, bułek z serem i sałatą, treściwych zup.

- 160 km nie da się biec bez odpowiedniego paliwa - zaznacza Roman Waściński.

Wyjaśnia, że nie mogli zabrać ulubionych przekąsek, bo to byłoby za duże obciążenie na taką trasę. Musieli więc polegać na organizatorze lub mieć swojego człowieka, na co postawią kolejnym razem.

Nie brakuje im ambicji i woli walki

Czy spróbują jeszcze raz dobiec do mety na Tuscany Crossing? Zgodnie przyznają, że czują pewien niedosyt i - jak będzie taka możliwość - to do Toskanii wrócą, bo te 160 km „musi w końcu paść”. Następnym razem będą jednak lepiej przygotowani i z własnym, odpowiednio zorganizowanym supportem, który odważy się jeździć autem po nieznanym terenie i doskonale będzie wiedział, co i w którym momencie jest biegaczom potrzebne.

- Biegamy głównie dla przyjemności, jesteśmy przecież amatorami a nie zawodowcami, choć nie brakuje nam ambicji i woli walki. Dotarcie do mety to jest uczucie bezcenne i niepowtarzalne - zaznacza Edyta.

Kiedy podejście drugie? Nie wiadomo. Obecnie przygotowują się do biegu pod koniec czerwca. W Krynicy Mateusz i Roman wystartują na dystansie 100 km, a Edyta sprawdzi się w maratonie.

Zwiedzanie przez bieganie

Wyjazd do Włoch to nie była jedynie biegowa przygoda bojanowian. Przy okazji udało im się zwiedzić najpiękniejsze miejsca - byli w Rzymie, Watykanie, Weronie, Siennie, Bolonii i nad jeziorem Garda.

- To także daje nam nasza pasja - bieganie daje nam możliwość zwiedzania różnych pięknych miejsc i zobaczenia ich z zupełnie innej perspektywy - zaznacza Edyta Waścińska.

WRÓĆ DO ARTYKUŁU
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
reklama
reklama