W tym roku rowerem dojechał, m.in. do Jeleniej Góry, Poznania, Milówki i Głogowa. Jednak to był tylko przedsmak tego, czego Marek Duda z Rawicza dokonał pod koniec sierpnia. Na dwóch kółkach przejechał ultramaraton kolarski - znad Bałtyku aż w Bieszczady, pokonując dystans ponad tysiąca kilometrów.
Choć wynik robi wrażenie, sam Marek Duda, nie do końca jest zadowolony ze swojego udziału w maratonie. - Jeszcze zanim wystartowaliśmy byłem na straconej pozycji, bo w nocy spałem tylko godzinę. Testowałem wszystko, co mogłem, aby zasnąć - od tabletek, przez gorący prysznic, herbatę, kanapkę, a nawet kieliszek mocniejszego alkoholu - śmieje się Marek Duda. Potem, jak wspomina, przeciwko niemu była też natura. - Po 30. kilometrze się rozpadało i tak przez kolejne 2 godziny. W efekcie deszcz zmył mi smar z łańcucha, w który naleciało mi tyle piachu, że przez następne 1.000 km wszystko piszczało i rzęziło - opowiada rawiczanin. Dodaje, że cenne minuty stracił również czekając na moście obrotowym, który przepuszczał żaglówki.
Chwila zwątpienia rawiczanina dopadła na 450. kilometrze. Tu zadziałało nie tylko zmęczenie, ale przede wszystkim brak snu. Mimo tego, nie odpuścił.
Rawiczaninowi udało się godzinę zdrzemnąć dopiero na postoju w Łańcucie - na 865. kilometrze.
Na mecie Marek Duda pojawił się 24 sierpnia, przed 13.00, jako 116. uczestnik w klasyfikacji generalnej.
Jeszcze tego samego dnia ze znajomym dotarł samochodem do Wrocławia. Niestety, ostatni pociąg do Rawicza mu... odjechał. - Nie pozostało mi nic innego, jak wsiąść na rower i przyjechać do domu. Było mi zimno, bo 12 stopni, ja przy tym zmęczeniu odczuwałem jak 5. Pod koniec jechało mi się naprawdę ciężko, ale na szczęście na starej „5” nie było ruchu - podkreśla.
O wyprawie Marka Dudy do Chorwacji czytaj TUTAJ