Sympatycy radiowej „Trójki” doskonale znają jego głos, bo na jej antenie komentuje najważniejsze wydarzenia sportowe i rozmawia z ludźmi o ich niezwykłych historiach. Od kilkunastu lat jest twarzą popularnego „Magazynu Ekspres Reporterów”. Jak widzi swoją przyszłość mediach publicznych i co podaje bliskim na święta? Z Michałem Olszańskim tuż przed świętami rozmawiała Joanna Miśkowiak.
Pana droga zawodowa początkowo prowadziła w innym kierunku. Studiował pan pedagogikę resocjalizacyjną i przez jakiś czas pracował z trudną młodzieżą. Skąd więc media?
Moja zawodowa kariera składa się z dwóch części. Pierwsza to była właśnie pedagogika. Po szkole, znalazłem swoje miejsce w profilaktyce, bo nigdy nie ciągnęło mnie do więzienia (wtrąca, że oczywiście wie, iż w Rawiczu jest więzienie o zaostrzonym rygorze – przyp. red.). Pracowałem z młodzieżą w ośrodku socjoterapii na warszawskim Grochowie. To byli głównie ludzie zagrożeni uzależnieniem od różnego rodzaju używek. Pięć lat byłem wychowawcą, a kolejne pięć dyrektorem. Po zmianie ustroju w 1989 roku, ten model pracy, jaki wykonywałem już nie miał racji bytu. Zamiast wspierać, kazali nam tych ludzi bardziej „kopać”, żeby się wzięli za swoje sprawy. To wymagało innego podejścia, a ja już byłem tym wyczerpany. Wtedy też zaczęliśmy z żoną budować dom. Ona jako psycholog też pracowała w budżetówce i musieliśmy wymyślić jakiś sposób na to, żeby trochę lepiej funkcjonować finansowo. Postanowiłem więc szukać czegoś innego.
Wybrał się pan na casting do Radia Kolor?
Tak. To był ten fajny okres, kiedy powstawały nowe media, a Radio Kolor stworzyli Krzysztof Materna i Wojciech Mann. Mile wspominam pierwsze dwa lata istnienia tego radia, gdzie zajmowałem się sportem. Później przeszedłem do „Trójki”, gdzie mój przyjaciel Tomek Gorazdowski wkręcił mnie do redakcji sportowej, z którą jestem związany do dzisiaj. Tak naprawdę, zacząłem przygodę dziennikarską od sportu. Mam to we krwi - mój ojciec był dziennikarzem sportowym.
Jednak to chyba nie dzięki rodzicom „wkręcił się” pan do radia czy telewizji?
Dokładnie. To mój brat cioteczny Grzegorz Brzozowicz - krytyk muzyczny podpowiedział mi, że mam szukać pracy w mediach. Dzięki niemu rozpoczęła się moja przygoda – najpierw z radiem, a później z telewizją, gdzie - proszę sobie wyobrazić - też trafiłem z castingu. Zorganizowała go pani Blanka Danilewicz z „Magazynu Ekspres Reporterów”, która szukała prowadzących niemających jeszcze znanych twarzy. Zgłosiłem się i podobno zrobiłem na nich bardzo dobre wrażenie. Być może moje doświadczenia z mojej poprzedniej pracy w ośrodku socjoterapeutycznym, dały mi taką wiarygodność do tego programu. Od tamtej pory minęło około 13 lat. Ludzie uwielbiają ten program, który według mnie, jest jednym z nielicznych dobrych programów misyjnych.
Są jednak tacy, którzy krytykują ten program. Jak pan myśli dlaczego?
Padają zarzuty, że epatujemy ludzkim nieszczęściem, że czasem zbyt jednostronnie autor podchodzi do tematu. No i że telewizja wyręcza często instytucje, które powołane są do załatwiania spraw obywateli. A potem się chwali, że jest bardziej skuteczna. Pada też czasem zarzut, że za dużo sensacji, ale uważam ,że na tle wielu programów interwencyjnych zachowujemy klasę.
Zdarzyło się panu stanąć z tej drugiej strony i przygotować reportaż?
Nie. To byłoby za dużo. I tak mam poczucie, że czasami jestem „facetem od wszystkiego” - radio, tv, sport. Ale robię podobną, fajną rzecz w Trójce. „Godzina prawdy” - to piątkowe rozmowy, które mnie bardzo kręcą. To niezwykłe historie ludzkie. Jestem dumny, gdy ludzie mi mówią, że zaczęli słuchać i nie mogli wyjść np. z samochodu, żeby wysłuchać całą audycję. To jest najmilsza recenzja. Uważam, że to luksus, że w czasach kiedy wszystko pędzi, mam swój autorski program - 45 minut rozmowy i to w dobrym paśmie.
Pracuje pan w telewizji publicznej i w radiu publicznym, które najprawdopodobniej w najbliższym czasie czekają poważne zmiany. Nie boi się pan o swoją pracę?
Jak wiemy szykuje się zmiana ustawy, więc pewnie zmienią się zarządy telewizji i radia, ale teraz jest pytanie, jak głęboko ta rewolucja pójdzie w dół. Mam nadzieję, że nie za bardzo. Wszystko zależy też od tego, na ile nowi prezesi będą chcieli mieć „swoich ludzi” usytuowanych na kluczowych stanowiskach. Zdajemy sobie sprawę, że zmienią się stołki kierownicze, dyrektorskie, ale my jako dziennikarze mamy szansę utrzymać swoje pozycje. Nie jestem przecież dziennikarzem politycznym, więc mam poczucie, że będę mógł kontynuować to, co robię. Jestem więc dość spokojny. Aczkolwiek martwią mnie takie zakusy na to, żeby upolityczniać media. My już przeżyliśmy taki moment w Trójce - za czasów Krzysztofa Czabańskiego, który teraz „wrócił do łask”.... Oby jednak rozsądek zwyciężył.
Myślał pan o tym, co będzie, gdyby przyszło panu pożegnać się z dziennikarstwem?
Na razie nie. Jestem jeszcze w dobrej formie. Mam dopiero 61 lat. Poza tym, mam poczucie pewnej stabilizacji. Gdyby była taka konieczność - mógłbym sobie pozwolić na tzw. odcinanie kuponów od tego, co teraz robię. Chciałbym jednak, żeby moja aktywność w telewizji i w radiu potrwała jeszcze kilka lat.
Można pana oglądać nie tylko w „Ekspresie Reporterów”, ale też w „Pytaniu na śniadanie” - porannym programie telewizyjnej dwójki. Słychać pana nie w jednej, a w kilku audycjach radiowej Trójki.
Faktycznie jestem dość zajęty, ale ja sobie to bardzo dobrze zorganizowałem. Generalnie mam dość mocno zajęte poniedziałki i wtorki, bo wtedy od rana występuję w telewizji, a w międzyczasie nagrywam program dla radiowej Trójki. Środa z kolei zazwyczaj jest luźniejsza i wtedy staram się, żeby to był dzień wolny. Choć w niedzielę - znów w Trójce - prowadzę audycję sportową „Trzecia strona medalu”, to weekendy też mam raczej swobodniejsze. To nie jest tak, jak w normalnej pracy, w jakieś korporacji, gdzie ludzie przychodzą na 9.00 i przed 17.00 nie mogą wyjść. Cenię sobie taką „arytmię” - lubię się sprężyć, wykonać określone zadanie, a później spokojnie znajduję czas na różnego rodzaju zainteresowania. Dwa razy w tygodniu gram np. z kolegami w siatkówkę, w lecie sporo zajmuję się ogrodem i nie mam wrażenia, żebym ciągle miał rękę w nocniku.
Dlatego, że nie traci pan czasu na bywanie w różnych show, w których gwiazdy telewizyjne tańczą czy śpiewają, czy na tzw. ściankach?
Ma pani rację. Bardzo dbam o swój wizerunek stworzony przez ostatnie lata, a głównie związany z „Magazynem Ekspres Reporterów”, który dał mi popularność medialną. Starannie unikam różnego rodzaju celebryckich imprez, gdzie bywają głównie znani z tego, że”bywają”. Ostatnio nawet dostałem nominację do „Róży Gali” i przyznam pani, że nie byłem przekonany, żeby tam iść. Ale poszedłem i byłem bardzo mile rozczarowany. Wszystko zorganizowano na wysokim poziomie, a w mojej kategorii wygrała pani Kasia Janowska - szefowa TVP Kultura, więc miałem poczucie, że to wszystko bardzo fajnie wyszło.
W tym katalogu zajęć zawodowych i realizacji zamierzeń, jest czas dla wnuczek?
Rodzina jest dla mnie bardzo ważna. Poza tym, zawsze żałowałem, że nie mieliśmy też córki i teraz syn Janek mi to zrekompensował dając nam dwie wnuczki - Nadię (6 lat) i Liwię (1 rok). Już się cieszę na przyszłość, kiedy trochę dorosną i będę mógł je wprowadzać w świat. W tej chwili mieszkamy jednak sami z żoną Magdą w podwarszawskich Chyliczkach. Mamy ładny dom, choć zbudowany w latach 80, ale za to z pięknym ogrodem. Jak tylko jest to możliwe, staramy się z bliskimi widywać. W tym roku, planujemy między innymi wspólny wyjazd na narty, bo zamierzam Nadię nauczyć jeździć.
Zbliżają się święta, więc pewnie wnuczki znajdą pod choinką coś wyjątkowego.
Jako dziadek stawiam na sport, bo rodzice już nakupowali im furę zabawek, maskotek i innych interaktywnych cudów. Nadia na urodziny dostała rower, natomiast na gwiazdkę chciałbym jej kupić buty i kombinezon na narty.
Jedną z pańskich pasji jest gotowanie. Co pan serwuje rodzinie na Boże Narodzenie?
Umiejętności mam chyba po moim ojcu Tadeuszu, który świetnie gotuje. Najchętniej przygotowuję proste rzeczy, ale raczej improwizuję niż wykonuję przepisy z książki. Potrawą, którą ja zawsze przygotowuję na stół wigilijny jest śledź - robiony w taki specjalny sposób - w śmietanie z cebulą, ale z dodatkiem orzechów włoskich i pomarańczy. Smak jest niesamowity. Piekę też indyka na pierwszy dzień świąt. Ostatnio opanowałem metodę „slow cook”, czyli indyk wchodzi do pieca na 70 stopni na jakieś 8 – 10 godzin. Dopiero na końcu włączam wysoką temperaturę, wtedy mięso jest soczyste, a skórka złota i chrupiąca. Święta zawsze spędzamy tradycyjnie, w gronie rodziny, ale w tym roku będzie smutny, nostalgiczny akcent, bo niedawno odeszła moja mama. Zjawi się jednak mój ojciec, synowie mojej siostry, która z mężem mieszka w Dżakarcie i niestety nie przyjedzie. Będą moi synowie i oczywiście wnuczki. Po świętach, w nowym roku mam plan zająć się więcej sobą - w sensie zdrowia i formy, bo mam parę kilo nadwagi. Będę jeździł więcej na rowerze, nartach. Stawiam na sport, ale w praktyce, a nie w teorii. Mężczyzna po 60, jak ja, musi bardziej na to zwracać uwagę.