7 sierpnia wielkopolscy strażacy zawodowi skoro świt zebrali się w Lesznie. Potem jechali S5 do Wrocławia, aby stamtąd, razem z dolnośląskimi kolegami - w kolumnie 46 pojazdów - ruszyć do Grecji. Podróż była długa i męcząca.
W pierwszej kolejności polscy strażacy zostali skierowani na wyspę Evia, gdzie dogaszali płonące lasy. Żywioł jednak szalał w okolicy Aten. Grecy poprosili o dalszą pomoc. Nasi strażacy nie zawiedli. Bronili przed żywiołem miasto Vilia oraz zapewniają wodę do zbiorników, z których tankowały się śmigłowce gaśnicze. Polacy utworzyli ostatnią linię obrony miasta na długości około 3 km. 23 sierpnia pierwsza zmiana wróciła do kraju. Do Grecji udali się samolotem kolejni polscy funkcjonariusze PSP. Do kraju wrócili 1 września.
W składzie dolnośląskiego modułu GFFFV byli, m.in. funkcjonariusze Komendy Powiatowej PSP w Lubinie. Wśród nich - w pierwszej grupie - znajdował się mł. ogn. Piotr Kląskała. Służy w lubińskiej jednostce od 9 lat. Jest także członkiem OSP Chojno, ale mieszka w Golinie Wielkiej. Jak przyznaje w rozmowie, była to jego pierwsza misja za granicą kraju.
Z mł. ogn. Piotrem Kląskałą rozmawia Dawid Bela
Nie było obaw przed tym wyjazdem?Zawsze jestem świadomy tego, iż formacja, do której należę, to służba mundurowa. W związku z tym, rozkaz to rozkaz i należy go wykonać, jednak w przypadku tego wyjazdu można powiedzieć, że nikt mnie nie zmuszał. Dopiero w piątek wieczorem pojawiły się pierwsze słuchy, że szykuje się misja. W sobotę rano otrzymałem pierwszy telefon od dowódcy JRG z propozycją wyjazdu. Po 3 minutach odebrałem kolejny telefon, że w trybie natychmiastowym mam stawić się w JRG Lubin. Jak widać zatem, czasu na zastanawianie się nie było zbyt wiele. Zawsze jestem chętny na różnego rodzaju wyjazdy, szkolenia czy zdarzenia. Myślę, że w środowisku strażaków nie jestem odosobnionym przypadkiem i większość z nas chciałaby uczestniczyć w ciągu swojej kariery zawodowej w tego typu misjach. A jeśli chodzi o obawy, to są one zawsze. Zawsze powtarzam, że tylko głupi się nie boi. Idąc na walkę z żywiołem, należy mieć z tyłu głowy, że trzeba traktować go z pokorą.
Co zastaliście w Grecji?
Przede wszystkim, problem z wodą. Polska leży w zupełnie innej strefie niż Grecja. Tam jest inna specyfika terenu, rodzaje zagrożeń, temperatura czy chociażby wspominany brak wody. Z brakiem wody stykamy się także w Polsce, ale w Grecji to wygląda inaczej. Na mapach widzieliśmy rzeki. W rzeczywistości, ich koryta są wyschnięte. Można tamtędy przejechać samochodem, a wody nie ma. W takich okolicznościach nie pracuje się łatwo. Roślinność wydaje się zielona, ale to tylko z wyglądu. Klimat jest surowy. Liście są ostre i suche. Niestety, tamtejsza roślinność znakomicie się pali, jest doskonałym wręcz paliwem.
Jak na waszą obecność reagowali Grecy?
Dużą rolę odegrało to, w jakim momencie przyjechaliśmy na wyspę Evia. Pożary były już tam wstępnie „uchwycone”. Na wyspie najważniejsze punkty udało się Grekom już ochronić, a my im pomogliśmy w dogaszaniu. Muszę przyznać, że sami Grecy - czy to strażacy czy ci, którzy pracują w obronie cywilnej - wykonali mnóstwo pracy. Widziałem prawdziwe „pospolite ruszenie”, jak to mówimy w Polsce.
A reakcje mieszkańców? Były różne, ale generalnie można powiedzieć, że spotkaliśmy się jednak z wdzięcznością. Nawet idąc do sklepu na zakupy czy na posiłek, ludzie od razu widzieli, że jesteśmy strażakami z Polski, bo różnimy się od miejscowych urodą (śmiech). Ci mieszkańcy, których dobytek chroniliśmy, byli nam bardzo wdzięczni. Niektórzy płacili za nas, nie pozwalając na oddanie im pieniędzy. W takich sytuacjach, czuliśmy się bardzo nieswojo. Wiedzieliśmy, że mamy swoją pracę do wykonania, a ludzie tak życzliwie chcieli się nam odwdzięczyć.
Jak wyglądała walka z żywiołem?
W Grecji, przy takich temperaturach i pożarach nie chroni się lasu, ale przede wszystkim mieszkańców i ich dobytek. Zawsze czekaliśmy do czasu podejścia frontu pożaru i tam się przyjmuje linię obrony, by ogień „uchwycić”. Gdybyśmy stanęli w środku lasu, to pożar by się przeniósł - w zależności od wiejącego wiatru. Staraliśmy się zatem stworzyć skuteczny pas ochronny, przeciwpożarowy, by ogień zatrzymać.
23 sierpnia, gdy byliśmy już spakowani i czekaliśmy na podmianę, wybuchł ogromny pożar, niedaleko miejscowości, w której przebywaliśmy. Było to, że zacytuję słowa piosenki AC/DC: „Highway to hell”. Świat się palił, i to dosłownie. W życiu widziałem kilka pożarów, ale to, co się działo tego ostatniego dnia trudno opisać. Wiatr w porywach dochodził do 80 km/h. Będąc tam, to człowiek się zastanawia: „Jechać dalej czy zawrócić?" Było naprawdę gorąco - nie tylko ze względu na temperaturę powietrza, ale też na to, jak rozwijał się pożar.
Warunki były bardzo trudne. Pożar trawił ogromne połaci lasu z sekundy na sekundę. Do tego wiał silny wiatr, który nie jest sprzymierzeńcem w tego typu zdarzeniach. Tak naprawdę można było spodziewać się wszystkiego. Niejednokrotnie zmuszeni byliśmy powstrzymać prace i wycofać się. Za linię obrony przyjęto drogę oddzielającą spaloną część lasu, od tej która właśnie płonęła. Dodatkowo skupiliśmy się na ochronie zabudowań miejscowości, której broniliśmy. Na szczęście, dzięki odwróceniu się wiatru oraz niesamowitej pracy, jaką wykonywali piloci śmigłowców i samolotów gaśniczych, udało się osiągnąć założone cele.
Pojawiło się wyczerpanie organizmu?
Co prawda, jesteśmy przyzwyczajeni do działania w wysokich temperaturach, ale ostatniego dnia dostaliśmy, mówiąc kolokwialnie, mocno w kość. Podkreślali to wszyscy moi koledzy, z którymi rozmawiałem. Temperatura sięgała czterdziestu stopni, a działaliśmy jak najsprawniej się dało. Gdy się pracuje w takich warunkach - w ubraniu specjalnym, choć nie zawsze kompletnym - to po dwóch godzinach człowiek jest bardzo zmęczony. Wciąż musieliśmy też pamiętać o tym, by uzupełniać wodę z magnezem i elektrolitami, by odbudować siły. Lekko nie było. Nawet podczas prac uznawanych stosunkowo za lżejsze, czyli dogaszaniu i likwidowaniu zarzewii, zmęcznie dawało się we znaki. Głównym powodem tego była pogoda oraz ukształtowanie terenu. Często nie dało się dojechać samochodem pożarniczym i trzeba było iść na piechotę, oczywiście zawsze z jakimś sprzętem typu hydronetka, pilarka itp.
Jakby pan zareagował, gdyby dziś ktoś ponownie zapytał: „Wybierasz się na następną misję?”
Najgorsza na miejscu była tęsknota za bliskimi - żoną, synem i własnym domem. Rozłąka trwała dwa tygodnie. Gdyby dziś, kilka dni po powrocie, ktoś mnie znów spytał, czy bym się wybrał na taką misję za granicę, odpowiedziałbym, że nie. Podczas pobytu na misji nie pomagał również fakt, że nie pojechał z nami mój brat, który z przyczyn od nas niezależnych musiał zostać w Polsce. Zawsze raźniej na obczyźnie, mając bliskiego przy boku. Na co dzień pracujemy w tej samej jednostce i doskonale wiem, że jego zaangażowanie oraz fachowość podczas wykonywania zadań na pewno bardzo pomogłyby podzas misji w Grecji.
Nie uważam się jednak za strażaka z przypadku, więc przypuszczam, że gdyby znów była taka konieczność, pewnie podjąłbym decyzję - jadę.