„Wydra to zwierzę stadne”

Opublikowano:
Autor:

„Wydra to zwierzę stadne” - Zdjęcie główne

Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości Jak mu się udaje od 26 lat istnieć na scenie? Jakie były jego muzyczne początki? Co dał mu udział w pierwszej edycji popularnego programu „Idol”? Z Szymonem Wydrą, liderem zespołu „Carpe Diem” rozmawialiśmy pod koniec 2018 roku, podczas ich wcześniejszego występu w Bojanowie.

Zespół „Carpe Diem” założyłeś w wieku 16 lat i do teraz istnieje pod tą nazwą. To już ćwierć wieku!

Tak, choć skład nie jest ten sam, co początkowo. Ale faktycznie ciągnę to od 26 lat. Jestem jego założycielem. Prawie od początku jest też mój przyjaciel i jednocześnie menadżer Zbyszek Suski.

To jest ciekawe, bo zazwyczaj inicjatywy nastolatków są krótkotrwałe.

Zawsze mnie ciągnęła muzyka, gitara. Tak naprawdę jestem gitarzystą. Skończyłem szkołę muzyczną na gitarze klastycznej i nigdy w życiu nie byłem nawet na jednej lekcji śpiewu. Życie pisze jednak różne scenariusze i tak wyszło, że śpiewam. Podczas akustycznych koncertów, takich jak dziś, też grywam. Ale ten zespół przechodził przez lata różne fazy swojego rozwoju i zmiany stylistyki. Bo zaczynaliśmy ze Zbyszkiem od poezji śpiewanej.

Bardzo ambitnie.

My uwielbiamy takie rzeczy: Leopolda Staffa, Jarosława Iwaszkiewicza, Władysława Broniewskiego. Mógłbym długo wymieniać poetów, do których utworów pisaliśmy muzykę. Choć później to ewaluowało, to bardzo cenimy sobie ten okres. Mieliśmy wielką radość poznać i grać wspólne koncerty np. z Wolną Grupą Bukowina, Starym Dobrym Małżeństwem, Grupą bez Jacka. To są takie grupy, które niestety dzisiejszej młodzieży niewiele już mówią. I, niestety, radio też chyba zapomniało o takich wykonawcach, jak Jarek Wasik, Antonina Krzysztoń, czy Ela Adamiak. Mógłbym długo wymieniać, bo z nimi wszystkimi grywaliśmy. Do tej pory jakieś kontakty towarzyskie utrzymujemy, choć my z czasem poszliśmy bardziej w stronę muzyki rockowej, bo zawsze chciałem rozbudować instrumentarium zespołu. Pod koniec lat 90. Marek Niedźwiedzki powiedział o naszym ówczesnym stylu, że - jego zdaniem - jesteśmy piosenką autorską progresywną. To już nie była poezja śpiewana, piosenka literacka, bo można powiedzieć, że wychodziliśmy z tzw. krainy łagodności, jazzowaliśmy lekko i to się przeobrażało w muzykę rockową szeroko pojętą.

Czyli „Carpe Diem” przeszło drogę od poezji śpiewanej do rocka.

Bardzo sobie cenię tę drogę, bo do dzisiaj staramy się, żeby nasze teksty były o czymś.

Mam wrażenie, że teraz coraz mniej jest takich utworów.

Skoro i ty wyciągasz takie wnioski, to tak musi być. Ja zawsze jednak traktowałem muzykę jak misję. Wychodziłem z założenia, że ten kto gra - choć nie wiem, czy to jest wdzięczne, czy nie - pracuje w usługach i ma tym, co ma do przekazania, robić innym dobrze. Chodzi o to, żeby ludzie, którzy przychodzą na koncerty w tym - nie ukrywajmy - szaroburym, ponurym dzisiejszym świecie, chociaż na chwilę zapomnieli o rzeczywistości i choć na chwilę odlecieli w inne rejony wyobraźni.

Chyba wam się udaje, bo bilety na dzisiejszy koncert sprzedały się w 1,5 dnia.

Ja sobie żartuję, że wydra jest zwierzęciem stadnym i ja również jestem taki prospołeczny. Uwielbiam ludzi. I ja nie przyjechałem tutaj grać koncert i prezentować swoje zdolności. Przyjechałem spotkać się z ludźmi, pogadać, trochę poświrować, pośpiewać. Spędzić fajne chwile i okrasić je muzyką.

Zawsze chciałeś śpiewać dla pasji, czy już od początku widziałeś w tym także sposób za zarabianie pieniędzy?

Wiesz co - nigdy nie myślałem, że będę z tego żyć. W 1992 roku, gdy zakładałem zespół, pracowałem na stacji benzynowej i myłem szyby samochodów z ptasich gówien.

Z zawodu jesteś mechanikiem.

Tak. Po maturze miałem zawód technik mechanik. Było też wyższe studium showbiznesu. To było jedyne tego rodzaju w kraju i jedyna klasa, choć szybko przestało istnieć, bo realia showbiznesu się w Polsce zmieniały. Samemu trzeba nad tym nadążać, a nie uczyć się z książek, one szybko są nieaktualne, bo to się wszystko zmienia jak w kołowrotku. Skończyłem jednak ten kierunek.

Co cię w nim zainteresowało?

To była Wyższa Szkoła Promocji, w której właśnie był taki profil jak showbiznes. Kształciłem się tam na kierunku organizacja imprez masowych. To brzmi może ogólnie, ale można o tym taki tom jak „Krzyżacy” napisać.

Co miała dać ci ta szkoła?

Zawsze chciałem działać w muzyce, wśród ludzi. Byłem dziennikarzem muzycznym w radiu, zresztą czego ja nie robiłem. Ale generalnie wychodzę z założenia, że wszystkim się bywa, mam na myśli przedstawiciela każdego zawodu, ale muzykiem się jest od urodzenia. I tak, to była moja pasja. Pasja nas wyróżnia, powoduje, że jesteśmy o krok przed innymi ludźmi. Dzięki temu możemy spowodować, żeby nasze życie było trochę bardziej kolorowe. Można zbierać znaczki, łowić ryby i wtedy ta harówa w zakładzie pracy staje się mniej uciążliwa. Dla mnie ta szkoła to też była pasja, nie myślałem o tym, do czego to doprowadzi. Już wtedy jednak miałem świadomość, jak trudna jest praca muzyka. Chyba 2% się udaje w jakimś sensie odnieść sukces, który też jest różnie postrzegamy.

Sukces niektórych jest ogromny, innych trwa „pięć minut”. Was można jednak słuchać już kilkadziesiąt lat.

Wiesz - to jest jak w życiu - sinusoida. Mówi się czasem, że to zespół jednego przeboju, np. Europe, choć ma ich znacznie więcej. Można tak wymieniać w nieskończoność. W Polsce też jest sporo zespołów, które mają jedną piosenkę. I chwała im za to, bo dzisiaj jest tak ciężko, trudno, żeby zaistnieć. Mamy środki masowego przekazu różnego typu i nawet nie mówię już o radiu i telewizji. Można prezentować się na coraz większe sposoby i niby można się cieszyć z tego, ale to też powoduje coraz większą konkurencję. To jest dramat tych muzyków wykształconych, bo dzisiaj każdy może być „muzykiem”. Ludzie po konserwatoriach muzycznych, wykształceni, niesamowicie przygotowani merytorycznie, żeby innym dawać radość swoim talentem, lądują na weselach. To też jest ciężka praca, która nie jest spełnieniem marzeń, ale cóż - takie jest życie. Mało jest takich muzyków, którzy spełniają się w tym, co zamierzali robić od początku. Póki co, nam się w jakimś sensie to udaje. Mamy szczęście, bo jesteśmy autorami nawet nie jednego przeboju. Zastanawialiśmy się nawet, czy nie wydać płyty pod hasłem „The best of Carpe Diem” (...)

Jak już mowa o czasach, kiedy byliście bardzo popularni - dlaczego wtedy zdecydowałeś się na udział w programach telewizyjnych? Dwa razy była to „Szansa na sukces”, a także pierwsza edycja „Idola”.

Ambicja, chęć realizacji siebie. Wtedy wręcz buzowałem pomysłami i nie było gdzie ich wyładować. Nie mogłem wtedy narzekać. Miałem jeszcze inny zespół, który się nazywał „Deszczowe Psy” i graliśmy bardzo ostrą muzykę. Z „Carpe Diem” graliśmy dużo, choć nie byliśmy znani jeszcze bardzo szerokiej publiczności. Jesteśmy jednak pierwszą ekipą, którą zespół „TSA” zaprosił na wspólną trasę koncertową tuż po tym, jak się reaktywowali po powrocie ze Stanów Zjednoczonych. Mieliśmy przyjemność grywać na imieninach muzycznych Grzesia Ciechowskiego. Działy się same pozytywne rzeczy, ale wciąż nie było tego krążka, tej wymarzonej płyty. To były lata 90. i też rozkwit disco polo, a to kompletnie nie moja bajka, nie moja stylistyka. Ja wyrastający z poezji śpiewanej, disco polo rośnie w siłę - można było się załamać. Dlatego poszedłem w te programy. I całe szczęście, że one były. W każdym zawodzie trzeba być w dobrym miejscu i w dobrym czasie - musi zaistnieć element pewnego szczęścia, fuksa i to było dla mnie właśnie to. Ale umówmy się, na samym fuksie człowiek nie pojedzie. Istotna jest ciężka praca i pomysł na siebie i szacunek wobec tego, dla kogo się to robi. Jeśli ludzie zobaczą, że masz przed oczami tylko pieniądze, to za chwilę cię nie będzie.

Programy pomogły ci osiągnąć, co sobie zaplanowałeś?

Zdecydowanie. W „Szansie” raz otrzymałem wyróżnienie, a za drugim razem ją wygrałem. A później powstał „Idol” - program, o którym nie wiedzieliśmy nic. Wtedy to był nokaut dla innych programów. Nas było wtedy 10 tysięcy ludzi, którzy chcieli w nim uczestniczyć. Innych wyników nie da się porównać do pierwszej edycji, a o tym się nie pamięta, bo program był 16 lat temu. To była jedna jedyna edycja, tzw. talent show, kiedy nie byliśmy nigdzie skoszarowani, zamknięci w jakimś odosobnieniu, kamera nam nie wchodziła do kibla, zresztą nigdy bym sobie na to nie pozwolił. To nie było reality show, ale program, który pokazuje, czy nasz naród jest w jakimś sensie umuzykalniony.

Co konkretnie dał ci Idol?

Bardzo szanuję i nigdy nie pluję do medialnego gniazda, z którego się wywodzę, ale jednocześnie jakiś kwiatów pod szyldem tego programu nie będę kładł. „Idol” nie nauczył nas śpiewać, bo czegoś takiego nie było. My już musieliśmy coś reprezentować, żeby w ogóle się tam dostać. Przejść te wszystkie etapy to nie było łatwo, a telewizja pokazała może ze 20% całości. Inaczej trwałby on rok, a nie trzy miesiące. A przeszliśmy tam sporo - jak nie był ktoś w wojsku, to zapraszam do „Idola”. Ta edycja była najtrudniejsza. Po pierwsze, nikt nie wiedział czym to się skończy, bo to był drugi program na świecie. Rozpoczął się tutaj, gdy na Zachodzie się nie zakończył i nie spodziewaliśmy się, jakim komercyjnym sukcesem on się zakończy. Nie mieliśmy żadnej świadomości. Wszyscy się uczyli, jak to ma wyglądać.

Program nie nauczył mnie śpiewać, ale nauczył odporności psychicznej niezbędnej w tym zawodzie, obchodzenia z ludźmi. Bo jest wielu, którzy tylko czekają na twoje potknięcie i nigdy ci nie podadzą ręki, jeśli coś dobrze robisz, a zawsze cię kopną w tyłek, jak zobaczą, że potknąłeś się i leżysz. Ja bardzo dziękuję, że los spowodował iż trafiłem wtedy do pierwszej trójki.

Losy finalistów potoczyły się różnie, a ty jesteś ciągle na scenie.

To nie jest ważne, kto wygrywa, kto jest drugi i trzeci. To nieistotne. Z mojej edycji znana jest Ania Dąbrowska, która była chyba 9. wtedy. Ale gdzie są inni? Gdzieś na pewno, bo mamy jakiś kontakt. Wiem, że coś robią i próbują, ale to jest bardzo ciężki chleb. Ja za wszystkich trzymam kciuki. (...)

Podobno drugą twoją pasją jest sport.

Ja wiem, że po moim brzuchu ciężko w to uwierzyć, ale tak jest (śmiech). RKS Radomiak Radom spowodował, że gdybym się skaleczył zobaczyłabyś, że mam zielono-białą krew, jak barwy klubu.

Jesteście jedynym zespołem w Europie, który zdecydował się kupić... piłkarza.

Tak było. Kupiliśmy piłkarza do naszego ukochanego Radomiaka, kiedy sytuacja klubu była bardzo kiepska. Postanowiliśmy wtedy go wspomóc. Nie zrobiliśmy tego dla żadnego poklasku, ale rzeczywiście zainteresowanie medialne tym faktem swego czasu było duże.

Zrobiłeś to, bo jesteś bardzo związany ze swoim rodzinnym miastem?

Ja mam napisane na czole „Radom”. Wychowałem się pod tamtym niebem i przykro mi jak, ktoś sobie robi jaja z mojego miasta, bo sobie na to nie zasłużyło. Naprawdę jest ładnie, to miasto starsze od Warszawy, mocno historyczne - serdecznie zapraszam.

Wracając do sceny, wam nie brakuje pomysłów na nowe utwory?

Dobre pytanie. Jesteśmy dość płodnym zespołem, jeśli o to chodzi. W tym roku będzie nasz szósty album. Można powiedzieć, że to mało albo dużo. Wydaje mi się, że to niemało, bo choć gramy tyle lat, to pierwszą płytę wydaliśmy dopiero 16 lat temu, czyli po 10 latach od istnienia „Carpe Diem”.

Ostatnio coraz większą popularnością cieszy się muzyka disco polo, której piosenki - opierają się na powtarzaniu kilku tych samych wersów. Co ty - wychowany na poezji śpiewanej - o tym sądzisz?

Mnie rzeczywiście wychowywano na bardzo ambitnych tekstach, a teraz my Polacy słuchamy muzyki „bardzo użytkowej”. Uważam, że każdy może mieć swoje miejsce na scenie i każdy artysta może mieć swoją publiczność, tylko chciałbym, żeby jakiś poziom się utrzymywał. Ja się i tak do tego zdystansowałem, choć nie mam całkiem na to wywalone. Nie wiem, czy śpiewając proste piosenki typu „Spotkałem cię, pocałowałem i poszliśmy do parku” - mówiąc delikatnie - czy to poszerza jakieś horyzonty myślowe. Chociaż tych dziwnych rzeczy, które ostatnio mimowolnie nas dotykają jest coraz więcej. Wyobraź sobie, że ja nie mam Facebooka, a jest 19 profili Szymona Wydry na nim. Żaden nie jest prawdziwy (…).

Nie zamierzasz tego konta zakładać?

Myślę nad tym. Trochę chyba zmusza mnie sytuacja, przydałoby się to w promowaniu zespołu. Mam świadomość, że byłoby znacznie więcej osób „lubiących nas”, żebyśmy profil zespołowy założyli wtedy, kiedy był na to czas, kiedy był boom. Nie mieliśmy jakoś takiej potrzeby i zrobiliśmy to dopiero niedawno. Ja sam tyle lat nie mam prywatnego Facebooka i żyję, nie wiem, czy to zmienię. Mówi się, że ten kto nie ma Facebooka, nie istnieje, ale jestem tu. Mam się dobrze. Lubię sobie robić z siebie jaja, mam do siebie dystans, ale nie zamierzam dzielić się wszystkim z wszystkimi.

AKTUALIZACJA: Obecnie zespół ma swoje konto na Facebooku!

Twoje życie jest jak poemat?

(śmiech). O ktoś zna tę piosenkę... Wiesz co, gdybym powiedział, że nie, to pewnie byłbym nie w porządku wobec tych, co mają bardzo ciężko w życiu. Ja żyję z dnia na dzień, nie mam żadnych konkretnych planów, chwytam ten dzień i to dużo pomaga. Przez to się człowiek się nie nakręca przez coś niezdrowo i nie czuje jakiegoś zawodu. Po prostu jestem. Jestem zdrowy, mam zdrowe dzieci, to jest najważniejsze.

„W Bojanowie byliśmy już drugi raz i mam nadzieję, że nie ostatni. Bardzo fajnie nam się współpracuje w sensie czysto ludzkim z całą ekipą centrum, a na koncertach jest przemiło”.

 

 

 

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE