Jak podają źródła historyczne, wieczorem 2 czerwca 1943 roku oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii, wspierane przez lokalne bojówki SKW (Samooboronni Kuszczowi Widdiły) otoczyły Hurby położone w powiecie zdołbunowskim w województwie wołyńskim. Około 1.000 napastników przystąpiło do mordowania Polaków. Ofiary torturowano, kobiety gwałcono przed zabiciem. Część zabudowań wsi spalono, wielu zginęło w pożarze. Łącznie życie straciło około 250 Polaków. Ocaleni z napadu uciekli do pobliskiego Mizocza. Po drodze niektórzy zostali wyłapani i wymordowani przez banderowców.
Nigdy nie zapomniała
Wśród tych, którym udało się uciec, była mieszkanka Bojanowa - Stanisława Kałka (wówczas Materkowska), która mimo upływu wielu lat tamte wydarzenia pamięta ze szczegółami. Choć była wtedy kilkuletnią dziewczynką, dziś wszystko bardzo dokładnie opisuje - lata beztroskiego dzieciństwa, a także tragiczne wydarzenia, w których uczestniczyła. Wiele z nich jest zbieżnych z relacjami jej koleżanki i rówieśniczki Ireny Gajowczyk (z domu Ostaszewska), która zdecydowała się opisać swoje wstrząsające wspomnienia o tym, jak brutalnie zamordowano 5 osób z jej rodziny. Jej opowieści są cytowane w książkach poświęconych Rzezi Wołyńskiej.
Polska wieś na Ukrainie
Prawdopodobnie przodkowie pani Stasi przywędrowali na tereny ukraińskie z okolic Krakowa, bo swego czasu Polakom przydzielano tam ziemie, które mogli uprawiać.
- Mieszkaliśmy z rodzicami, rodzeństwem i babcią we wsi Hurby, która była położona na pagórkowatym terenie. Była to dość duża miejscowość, liczyła około 100 numerów i była „czysto polska” - opisuje Stanisława Kałka, która w Hurbach się urodziła w roku 1936, ale - że był to koniec grudnia - to w dokumentach wpisano jej już rok 1937.
Jej rodzice prowadzili gospodarstwo rolne, a tata dodatkowo był szanowanym w okolicy kowalem. Cała społeczność była ze sobą zżyta i utrzymywała relacje z Ukraińcami.
- Było nas podobno sześcioro, ale dwaj moi starsi bracia - Michał i Franek zmarli w dzieciństwie, chyba na czerwonkę. Kolejny brat urodził się w 1918 roku, siostra w 1922 i kolejny brat w 1930, no i ja rocznik 36/37 - wymienia bojanowianka dodając, że jej brat Władysław zginął w trakcie, gdy rodzinę przesiedlono, ale do dziś nie wyjaśniono okoliczności jego śmierci, nieznane jest miejsce jego pochówku.
Ona usłyszała od rodziców, że zginął od wybuchu pocisku i, że był to wypadek, ale najprawdopodobniej został zastrzelony.
Przyjaźń przerodziła się w nienawiść
Jak wspomina Stanisława Kałka, w związku z tym, że była późnym i raczej nieplanowanym dzieckiem, rodzice zajęci swoimi obowiązkami, dawali jej dużo swobody. Całe dnie spędzała więc na dworze, biegając po najbliższej okolicy. Potrafi z detalami opisać, jak wyglądał jej dom, cała wioska oraz okolica. Pamięta także czasy, gdy rozpoczęły się mordy, co dla niej kilkuletniego wówczas dziecka było zupełnie niezrozumiałe, bo przecież wcześniej przyjaźnili się z Ukraińcami.
- Wspólnie obchodziliśmy święta nasze i ich, aż nagle wszystko się zmieniło - opisuje pani Stasia. - Wiedzieliśmy, że w wioskach, gdzie wspólnie mieszkali Polacy i Ukraińcy jest już zabijanie, torturowanie, podpalenia, ale u nas długo był spokój. Gdy jednak wokół zrobili „czystkę”, to już nie było nadziei.
Musieli uciekać
Z obawy o swoje życie, rodzina Materkowskich zostawiła cały swój dobytek i nocą opuściła Hurby.
- W jednej z pobliskich wiosek mieszkała kuzynka ojca, ale wymordowano jej całą rodzinę. Została tylko z synem. Powiedziała mojemu tacie, że jej już na życiu nie zależy, że zostanie w naszym domu i spróbuje się nim zaopiekować, a my mamy uciekać - wspomina pani Stanisława. Tak też zrobili. Uciekli do pobliskiego miasteczka, gdzie zajęli pomieszczenia opuszczone przez Żydów. Później się dowiedzieli, że krewni zostali zamordowali w ich domu rodzinnym.
- Nie mogłam tego wszystkiego pojąć, bo przecież rodzice mojej rówieśnicy mieli gwarancję od Ukraińców, że będą bezpieczni. Rodzina im zaufała i została, aż jednej nocy wszyscy zginęli - oprócz mojej koleżanki, która schowała się gdzieś pod meblem i przeżyła. Wszystko jednak widziała i słyszała. Z kolei, Irka (Irena Ostaszewska) widziała okrutne rzeczy i ocalała, bo znaleziono ją ciężko ranną wrzuconą do mrowiska - wspomina bojanowianka, która zresztą utrzymuje kontakty z koleżanką do dziś.
Jak mówi w mieście Mizocz spędzili około pół roku. Nie chcieli daleko odjeżdżać, bo ciągle wierzyli, że wrócą w rodzinne strony. Gdy okazało się, że jest to niemożliwe i ciągle jest bardzo niebezpiecznie, zdecydowali się na dalszą tułaczkę. Trafili do Lwowa.
- We Lwowie mieszkaliśmy na Kleparowie i państwa Łukomskich - to byli ojciec z synem, obaj nauczyciele. Ludzie koczowali na stacji. Przychodzili na nią Polacy i zabierali ich do siebie. Nie pamiętam, jak długo u nich byliśmy, pamiętam jednak naloty i bombardowania - mówi bojanowianka. Ze Lwowa ruszyli do Krakowa. Jak opisuje, znów ich ostrzeżono, że lepiej jednak kierować się na Rzeszów. Tak zrobili. Osiedli w miejscowości Rudna Mała. Tam spędzili czas do końca wojny.
Z Wołynia do Wielkopolski
Mieszkając w Rudnej, Materkowscy dowiedzieli się, że wszyscy uciekinierzy z Wołynia mogą zająć opuszczone po Niemcach gospodarstwa, m.in. terenie Wielkopolski. Najpierw wysłano delegację mężczyzn, żeby sprawdzili, czy to prawda i jak to wszystko wygląda. Później cała rodzina przybyła do Ponieca, skąd skierowano ich na wolne gospodarstwo w Trzeboszu. Wraz z Materkowskimi osiedliło się tu około 20 rodzin również pochodzących z Wołynia.
- Te duże gospodarstwa liczące po około 20 hektarów ziemi miały być zajmowane po dwie rodziny. I chyba istniał jakiś wykaz, ile kiedyś uprawialiśmy ziemi, bo przydzielili podobną jej ilość - twierdzi pani Stanisława.
Życie od nowa
Stanisława Materkowska z babcią, rodzicami, bratem, siostrą i szwagrem (Przewłoccy) zamieszkali w Trzeboszu.
- Ocaleliśmy prawie wszyscy. Brakowało jedynie mojego brata, który zginął, gdy mieszkaliśmy w Rudnej oraz mojej malutkiej siostrzenicy, która po drodze zmarła - prawdopodobnie z głodu - przypomina. Rodzice zaczęli wszystko od nowa i wspólnie prowadzili gospodarstwo rolne.
W 1960 roku Stanisława Materkowska wyszła za mąż. Męża Franciszka Kałkę - mieszkańca Tarchalina, poznała przez rodzinę, bo oboje zostali rodzicami chrzestnymi dziecka z jej rodziny. Później spotykali się na popularnych wówczas zabawach tanecznych. Po ślubie, jeszcze przez jakiś czas mieszkali w Trzeboszu, ale powoli wykańczali swój własny dom w Bojanowie. Wprowadzili się tam w 1963 roku. Doczekali się dwóch synów. Wspólnie prowadzili gospodarstwo rolne. Ich dom zawsze tętnił życiem - szczególnie w czasach, gdy sprzedawali mleko od swoich krów.
Chciałaby się napić wody ze źródełka
Po latach, Stanisława Kałka, pojechała w okolice, w których przebywała z rodziną po ucieczce z terenów wołyńskich, spotkała nawet znajomych z tamtych lat. Na miejsce, gdzie była wioska Hurby nie chciała jednak wracać. Miejscowość najprawdopodobniej już nie istnieje - przynajmniej nie widnieje na żadnych mapach.
- Przez długi czas w ogóle nie wolno nam było o tym mówić, bo te wydarzenia ukrywano, a później już po prostu nie chcieliśmy do tego wracać. Jeśli uda mi się jeszcze pojechać w tamte strony, to chciałabym się tylko napić wody ze źródełka, które płynęło w pobliżu naszego domu - zaznacza Stanisława Kałka.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.